BRACIA BURGESS – ELIZABETH STROUT
Kiedy czytam książki opowiadające o
trudnych relacjach rodzinnych, to często przypominają mi się słowa z Kabaretu
Starszych Panów „Rodzina, ach rodzina, rodzina nie dobrze, gdy jest ale gdy jej
ni ma samotnyś, jak pies”. Również tym razem nie było inaczej. Trudne relacje
między rodzeństwem, skrywane tajemnice, wzajemne rany noszone w sercu; jednak w
momencie kryzysowym, do kogo się zwrócić? Tylko do braci, z którymi się
wychowało i mimo wzajemnych animozji – pomogą. O tym wszystkim pisze w swojej
powieści moralistka Elizabeth Strout. Zapraszam na „Braci Burgess”.
Jim i Bob Burgess są
całkowicie różnymi od siebie braćmi. Pierwszy z nich, dobrze zbudowany,
przystojny, łamacz niewieścich serc. Ma kochającą się rodzinę i zawsze świeci
triumfy zawodowe. Nie pokorny prawnik, potrafiący wygrać nawet najbardziej
skomplikowane sprawy, m.in. Wally`ego Packer.
Drugi
zaś uchodzi za rodzinnego nieudacznika, z powodu niemożliwości posiadania
potomstwa, rozstał się z żoną. Zawsze żył w cieniu starszego brata, który nim
pogardzał, jednak on jest wpatrzony w niego całkowicie bezkrytycznie.
Obaj
przeżywają rodzinną tragedię, która rozegrała się w dzieciństwie. Bob mając
cztery lata nieumyślnie doprowadził do śmierci, ojca. Od tego czasu jego
rodzeństwo pogardzało nim. Żadne z nich nie potrafi zapomnieć o tym feralnym
dniu, chociaż minęło już kilkadziesiąt lat.
Bracia wyprowadzili się do Nowego Yorku i tam chcieli
ułożyć sobie życie. Natomiast ich siostra, Susan pozostała w rodzinnym Shirley
Falls i samotnie wychowuje syna Zacherego. Ten stan rzeczy zostaje zniszczony,
w chwili gdy chłopak wrzuca do meczetu rozmrożony świński łeb. Teraz grozi mu
zarzut złamania swobód obywatelskich, wiąże się to z więzieniem. Zrozpaczona
matka prosi o pomoc swych braci prawników. Ta sprawa łączy rodzeństwo w walce o Zacha, jednak na
nowo budzą się od dawna uśpione demony przeszłości. Dla wszystkich ponowna
wizyta w rodzinnych stronach, będzie miała
nieoczekiwane konsekwencje.
Elizabeth Strout skradła moje serce swoją ostatnią książką
„Mam na imię Lucy”, stąd byłem bardzo ciekawy, jak wypadną „Bracia Burgess”,
którzy z jednej strony przypominali poprzednią lekturę, z drugiej byli
całkowicie odrębną historią. Muszę się przyznać, że również tym razem
amerykańska pisarka całkowicie skradła moje serce.
Autorka ponownie porusza jeden ze swoich ulubionych
tematów, mianowicie więzów rodzinnych. W piękny, a zarazem niezwykle prosty
sposób opowiada o kruchym tworze, jaki stanowi rodzina. Jest ona bardzo
delikatna i najmniejsza rysa na niej, pozostaje na wiele lat. Nikogo chyba nie
zdziwi, że najboleśniejsze ciosy są te, zadawane przez bliskich: rodziców,
rodzeństwo, męża czy żonę. Często przez wiele lat, a może nieraz i do końca
życia nie potrafią się zabliźnić. Pokazuje rodzinny dom bohaterów, jako traumę
odciskającą piętno na obecnym ich życiu. Jednak nie skończyła się ona z okresem
dzieciństwa, lecz również ta okaleczona familia
trwa do dziś. Zamiast dawać miłość, Burgessowie potrafią się tylko ranić.
Ponadto
jedna skrywana tajemnica jest w stanie zniszczyć życie wielu ludziom. Stąd pojawia
się u nich, niechęć do wracania do miejsca dorastania. Wiąże się ono z
najgorszymi z możliwych wspomnień i dla nikogo nie będzie to miły czas. Od razu
po przyjeździe w Bobie na nowo odżywają młodzieńcze wspomnienia, poznania
swojej przyszłej żony, spotkania z przyjaciółmi, ulubione miejsca – szczególnie
lokal Antonia z rewelacyjnym spaghetti; ale również pogarda z jaką rodzeństwo
traktowało go przez wiele lat.
Podobnie Jim, powrót do Shirley Falls stanowi
dla niego, początkowo jedynie kolejne zawodowe wyzwanie. Jednak spotyka ludzi,
którym chce pokazać swoją wyższość. Pochodząc z ubogiej rodziny, teraz po
latach kiedy na nowo wraca w te okolice, chce udowodnić tamtejszym mieszkańcom, kim obecnie jest.
Manifestuje wręcz swą wyższość intelektualną nad nimi, próbując w ten sposób
uleczyć noszone od lat kompleksy, polepszyć swoje ego.
Jednocześnie
wraz z powrotem do Shirley Falls stajemy się obserwatorami, niezwykle trudnych relacji między całą
trójką: pełno w nich żalu, wzajemnych pretensji, przytyków, wyzwisk itp. Miałem
wrażenie, że tylko pozornie próbowali zachować spokój, aby pomóc Zacharemu, widać
to szczególnie na linii Bob-Jim oraz Bob-Susan. Jednocześnie nieustannie czuć zagrożenie wybuchu bomby, czasami miałem
wrażenie, że to tylko kwestia czasu. Te pozorne zachowanie zgody, nie do końca się udało, bowiem między
rodzeństwem dochodziło do kłótni, wypominania błędów przeszłości i wracania do
tematów, o których chciałoby się zapomnieć. Równocześnie było to potrzebne do
uzdrowienia rodziny, niejednokrotnie może się wydawać, że już nie uda się im
dojść do porozumienia. Za chwilę bracia pojadą do Nowego Yorku, Susan nie
wytrzyma obecności Boba, albo Jim zignoruje rodzeństwo. Będą woleli trwać w
wzniesionych przez siebie bastionach; jednak po każdej kłótni dawno temu zamrożona więź, na nowo się odradzała.
Tym samym Strout, wręcz chciała zachęcić czytelnika, że
zawsze warto rozmawiać z bliskimi o tym co boli, uciekanie od tematu i zachowywanie
pozorów, nic nie da, trudne sprawy zawsze wracają niczym bumerang. Jedynym
lekarstwem okazuje się wyznanie winy, chociaż przebaczenie przychodzi z trudem.
Autorka
w prosty sposób pokazuje, jak jedno ciepłe słowo, gest czy stanięcie w obronie
młodszego, potrafi uleczyć najbardziej zbolałe serce. W momencie, gdy Jim
stanął w obronie brata atakowanego przez tamtejszego chłopaka, biorącego udział
w manifestacji, Bob zapominał mu wszystkie przykrości.
Z drugiej strony autorka brutalnie wyrywa nas z naszego
dobrego samopoczucia podyktowanego przekonaniem, że przecież u nas jest
zupełnie inaczej. Problemy tej rodziny są nam całkowicie obce. Pokazuje ludzi,
którzy chcą cieszyć się pozornie udanym małżeństwem, które w rzeczywistości od
dawna przechodzi poważny kryzys, coraz trudniej się rozmawia, pojawiają się
pretensje o niedotrzymane obietnice; ignorowanie drugiej strony ukrywane pod
„czułymi słówkami” oraz drogimi prezentami, które nie mogą być siłą scalająca rodzinę. One
jedynie dają owe iluzoryczne szczęście,
ładny obrazek dla przyjaciół i znajomych. W rzeczywistości wiele nagromadzonych
napięć, nie zostało rozładowanych. A gdy do tego zabraknie miłości, nic już nie
będzie w stanie uratować małżonków. Nic zaś tak nie boli, jak zdrada i tylko prawdziwe
budowane latami uczucie, może uchronić przed katastrofą. Gdy go zabraknie,
rodzina rozlatuje się niczym domek z kart, a wszystkie kreowane przez nas wizerunki znikają.
Kolejny ważny temat, jaki porusza Strout to problem
obcości. Pokazuje Somalijczyków, którzy przybywają do Stanów Zjednoczonych w
poszukiwaniu lepszego życia. De facto uciekając przed wojną i prześladowaniem,
doznają zupełnie nowego wyobcowania. Dla Amerykanów są dziwolągami, których
„normalny i cywilizowany człowiek” nie może tolerować. Nie można przecież być
obojętnym wobec kastrowania kobiet, ograniczania możliwości oddawania przez nie
moczu itp. To w naszej kulturze wydaje się zwykłym okrucieństwem i budzi się
nasz najgłębszych sprzeciw oraz współczucie wobec Somalijek, które to spotkało.
Jednak Strout pokazuje, że owo współczucie jest tylko na pokaz, ma pozwolić nam poczuć się lepiej, w
rzeczywistości zaś pełno w nim uprzedzeń.
Inną grupę stanowią
narodowcy, którzy najchętniej pozbyliby się Afrykanów ze swego kraju, stąd
imigranci doznają wiele szykan ze strony miejscowych, są wyśmiewani, obrażani
itp. W tej nowej sytuacji Somalijczycy muszą z jednej strony dbać o swoją
odrębność kulturową, z drugiej stanie przed nimi niezwykle trudny egzamin
człowieczeństwa. Współczucia chłopakowi, który przez własną głupotę w nieświadomy sposób, obraził ich,
profanując świątynię. To również
będzie test dla Amerykanów w którym każdy pokaże swoją prawdziwą twarz, jak
również rzeczywisty humanitaryzm.
Wreszcie na szczególną uwagę zasługują występujący w
powieści bohaterowie. Stanowiący niczym w zwierciadle odbicie wielu osób
spotykanych przez nas na ulicy. Przede wszystkim całkowicie moja sympatię
zdobył Bob Burgess. Człowiek wrażliwy,
chętny do pomocy, z niezwykła wręcz empatią. Przez to traktowany w rodzinie w
charakterze czarnej owcy, odpowiadał za wszelkie niepowodzenia Jima. Rodzeństwo
uważa go za życiowego nieudacznika, podczas gdy wcale talentem nie różni się
od brata. Jego główną wadą jest
nieustanne wręcz bycie w cieniu starszego Burgessa, upodobniając się fizycznie
do niego już od dzieciństwa i myślę, że również wybranie drogi zawodowej kompletnie
do niego nie pasującej, też było podyktowane, poniekąd właśnie chęcią
dorównania Jimowi. Wszelki najmniejszy gest życzliwości ze strony brata,
spotyka się z wdzięcznością z jego strony. Dla mnie jest to doskonały przykład
człowieka zakompleksionego.
Całkowitym przeciwieństwem do Boba, stanowi Jim. Podczas
lektury szalenie mnie irytował. Jest arogancki, złośliwy, gardzi ludźmi, jednak
w pewnym momencie miałem wrażenie, że również on de facto jest mocno
zakompleksiony. Tylko gdy młodszy brat ujawnia publicznie, że nie potrafi mu
dorównać; to on skrywa się pod maska cynika i aroganta. Ponadto od lat dręczą
go olbrzymie wyrzuty sumienia, do których nigdy nie chce się przyznać. Na
zewnątrz stwarza pozory silnego i pewnego siebie mężczyznę, potrafiąc nawet
wzbudzić strach; natomiast w chwilach niepowodzeń i gdy owa twarda skorupa
zaczyna pękać – pokazuje zupełnie inną twarz. Muszę przyznać, że w pewnym
momencie zacząłem lubić tą postać i mu współczuć.
Wreszcie Susan łącząca w sobie cechy obu braci. Podobnie,
jak Bob nie może pochwalić się sukcesami zawodowymi ani osobistymi. Ma za sobą
nieudane małżeństwo, problem z synem, któremu z powodu głupiego żartu grozi
więzienie. Cierpi z powodu braku akceptacji ze strony matki, z którą do śmierci
była skonfliktowana i rywalizowała. Stąd też przybrała niczym Jim, twardą powłokę,
poniekąd może aby nie dać się ponownie zranić. Jednocześnie w głębi duszy przeżywa
i cierpi z powodu noszonych z dzieciństwa ran. To bracia, a zwłaszcza Bob, byli
oczkiem w głowie mamy; ją zawsze o wszystko obwiniano i odrzucano. Teraz
podobnie twarda jest wobec swojego dziecka, jednak wspólny problem ratowania Zacharego
przed więzieniem i zbliżenie z resztą rodzeństwa przemieni ją wewnętrznie.
Podsumowując
Strout z właściwą sobie lekkością i prostotą pokazuje, jak trudne bywa nieraz
życie w rodzinie. Potrafi ona być z jednej strony doświadczeniem traumatycznym
wyciskając silne piętno na resztę życia, z drugiej daje wiele siły. Czasami
jeden gest, jedno słowo ze strony najbliższych potrafi dać wiele szczęście i
wszystkie złe wspomnienia znikają. Niejednokrotnie potrzeba wiele wspólnie
spędzonego czasu i rozmów, aby wytworzyła się więź. Żaden bowiem najdroższych
prezent nie zastąpi darmowej miłości.
Ponadto
porusza poważny problem tolerancji w naszych czasach, próby zrozumienia siebie
nawzajem i prawa do własnej odrębności. Wszyscy różnią się od siebie, czy to
kolorem skóry, czy wyznaniem, pochodzeniem itd. jednak wszystkich łączy
wrażliwość na drugiego człowieka i pragnienia szczęścia dla siebie i swoich
bliskich.
Na koniec bohaterowie, szczególnie bracia Burgess,
których obserwacja daje wiele przykładów z naszego otoczenia. Myślę, że
stanowią oni tych bohaterów, z którymi wielu czytelników poniekąd może się
utożsamić. Nie są oni papierowymi postaciami, ale z ludźmi z krwi i kości,
kochającymi i cierpiącymi, pełnymi kompleksów z którymi we właściwy dla siebie
sposób próbują sobie radzić.
Dla mnie powieść ta, stanowiła ponownie niezwykle udane i
pełne refleksji spotkanie z Elizabeth Strout, które zmusiło przede wszystkim do
niezwykle głębokiej wędrówki w głąb siebie, A takie książki bardzo cenię.
Polecam.
Moja ocena 9/10
Źródło: Wydawnictwo Wielka Litera
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz