MAM
NA IMIĘ LUCY – ELIZABETH STROUT
Każdy z nas wie, jak ważną rolę w
życiu człowieka odgrywa rodzina, a zwłaszcza relacje z matką. Praktycznie to
fundament naszego życia, wbrew pozorom silnie wpływa na to kim jesteśmy, jakie
mamy wspomnienia z dzieciństwa, na nasze zachowanie i wybory, a niejednokrotnie
na budowanie naszej rodziny. Może stanowić siłę napędową, ale może również być
ciężarem z którym nie umiemy sobie poradzić. Szczególnie, gdy padło o jedno
słowo za dużo. Elizabeth Strout w „Mam na imię Lucy” porusza ten jeden z
najważniejszych problemów, który dotyka każdego człowieka. Zapraszam na
recenzję.
Lucy Barton to szczęśliwa mężatka, matka dwóch córek i
pisarka. Wszystko jednak trwa do czasu, kiedy kobieta poważnie nie zachoruje.
Przy łóżku chorej na prośbę męża,
Williama, czuwa jej matka . Nic nie wskazuje, że z pozoru tylko zwykłe
odwiedziny, staną się przyczynkiem do tego, że obie panie będą musiały uporać
się z własnymi demonami, które w nich przez całe życie drzemały. A rozmowy o
ludziach z przeszłości okażą się okazją do uporania się z noszonymi ranami i dadzą szansę odbudowania zerwanej niegdyś
więzi matki i córki. Zwykłe konwersacje nauczą Lucy, już dawno zapomnianych
słów: „kocham” i „mamo”. Czy również seniorka będzie w stanie wypowiedzieć to
jedno, a jakże magiczne słowo?
„Mam na imię Lucy” stanowi moje pierwsze spotkanie z
Elizabeth Strout, muszę od razu na początku stwierdzić, ze było ono bardzo
udane.
Autorka pokazując prawdy,
które bardzo często są na wyciągnięcie ręki, burzy nasze dobre samopoczucie.
Przypomina między innymi: nikt nie ma prawa pogardzać drugim człowiekiem, tylko
z powodu cierpianej przez niego biedy, nikt nie może się uważać za lepszego od
drugiego; literatury nie można sprowadzić do roli służebnej, mającej pomóc zemścić się na krzywdzicielach; czy wreszcie wszyscy bez
wyjątku zależymy od drugiego człowieka. Wydaje mi się, że chyba każdy zgodzi
się z tym i nawet trudno o tym dyskutować. Mimo takich oczywistości, jak wiele
razy jest się świadkiem zapominania o tym. Przykładów pisarka pokazuje wiele, między
innymi gorsze traktowanie uboższych pacjentów przez personel medyczny, chcąc
mieć lepszy komfort choroby należy wykupić „jedynkę” – ponieważ zwykłe
ubezpieczenie nie obejmuje podobnych „luksusów”, a wydatek może znacznie uszczuplić domowy budżet; dzieci
dokuczające w szkole biedniejszym koleżankom, dyskryminacja z powodu orientacji
seksualnej, czy wreszcie uprzedzenia ze względu na narodowość. To właśnie ten
ostatni czynnik okazał się niszczący w przypadku relacji Lucy z rodzicami.
Ojciec jej walczący na froncie wojennym, nie mógł się pogodzić z faktem, że
jego córka wychodzi za mąż za Niemca. Szczególnie, gdy ten swym wyglądem
przypomniał mu o pewnym wydarzeniu, o którym mężczyzna bardzo chciał zapomnieć.
Niestety
wystarczy włączyć telewizor, aby przekonać się, że z podobnymi przejawami
dyskryminacji i brakiem tolerancji, a niejednokrotnie wręcz brakiem zwykłych
ludzkich odruchów, mamy do czynienie na co dzień. Tym czasem, wystarczy bardzo
nie wiele aby zaskarbić czyjąś wdzięczność,
może to być zwykłe dotknięcie dłoni cierpiącego, dobre słowo, stanięcie w
obronie wobec słabszego, czy próba poznania drugiego człowieka zanim go osądzimy.
Tak mało się słuchamy nawzajem, a tak dużo niepotrzebnych rzeczy mówimy. Strout
pokazuje, że do bycia szczęśliwym wcale nie potrzeba pieniędzy, tylko miłości,
okazywanej sobie wzajemnie każdego dnia. Wyjście poza swój zamknięty
światopogląd i próba zrozumienia innych racji. Słowem możemy wywołać uśmiech,
jak również zadać cios, który pozostanie już do końca życia. Agresja słowna to
również przemoc, niczym nie różniąca się od fizycznej, a niejednokrotnie nawet
gorsza.
Język książki jest niezwykle prosty, próżno szukać
wyszukanych ozdobników. W swym
charakterze przypomina bardziej pamiętnik połączony z rozmową dwóch osób, które
na skutek czasu i noszonych przez lata cierpień, znacznie się oddaliły od
siebie. W tym nie ma sztuczności, jest tylko prawda, nieraz bardzo trudna. W
dialogach między Lucy i jej matką pełno jest niedopowiedzianych zdań, krótkich
stwierdzeń, jednak wraz momentem, kiedy te dwie kobiety zbliżają się do siebie,
opisy stają się dłuższe, bardziej emocjonalne. Autorka ową prostotą stylu gra
na emocjach czytelnika, mówiąc o uczuciach które są w każdym z nas. Pokazuje,
jak bardzo kruchą istotą jest człowiek. Wszystkie zabiegi mają jeden cel,
określenia kim jest Lucy Barton, dlatego momentem kulminacyjnym dla mnie w
powieści, było stwierdzenie: „Nazywam się Lucy Barton”, tym jednym zdaniem
bohaterka określiła swoją tożsamość, której szukała przez wiele lat i definitywnie uporządkowała swoje życie. Dla
mnie było to coś niezwykłego, kiedy czytając wypowiadane bardzo proste słowa,
używane nieraz w potocznej rozmowie matki z córką, obserwowałem niezwykłą
metamorfozę tych dwóch tak bardzo niegdyś zranionych i wbrew pozorom podobnych
do siebie kobiet.
W powieści występuję narracja w pierwszej osobie, to
właśnie Lucy opowiada o sobie i swojej rodzinie - w rzeczywistości zaś zbiera
materiał do wydania swojej książki. Fabuła budowana jest niczym obrazek z
puzzli, to pojedyncze rozmowy, jakie odbyła Lucy nieraz z przypadkowo spotkanymi
ludźmi, a którzy potem zajęli dość ważne miejsce w jej życiu, stanowi całość z
której dowiadujemy kim była i jest Lucy Barton. Tak, jak wspomniałem, brak
metafor czy wyszukanych ozdobników stanowi o prawdziwym pięknie tej książki,
dla mnie to prawdziwa perła literacka pokazująca, jak zwykłe słowa nadają realności.
Przecież my również rozmawiając z bliskimi, czy znajomymi, nie używamy
wyszukanych zwrotów i porównań.
Wreszcie samo zakończenie stanowi prawdziwy majstersztyk.
Uwielbiam, kiedy autor wodzi mnie za nos, tą chwilę gdy wydaje mi się, że już wszystko
wiem i czekam tylko na potwierdzenie moich przypuszczeń, a wówczas pojawia się
zaskoczenie, w którym okazuje się, iż nic nie wiem. Dokładnie tak postąpiła
Strout w finale powieści, będącym dla mnie całkowitym zaskoczeniem.
Tym
razem podsumowanie będzie bardzo
krótkie. Strout pokazuje wartość każdego człowieka, bez względu kim jest, jaki
ma światopogląd, jaką orientację itp. Poza
rodziną nie ma nic cenniejszego, natomiast to jaki jest brat, siostra, matka
czy ojciec nie ma najmniejszego znaczenia. I znów przypominają się często
nadużywane słowa, ale jakże prawdziwe, księdza Jana Twardowskiego „Spieszmy się
kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. Spieszmy się zatem powiedzieć „kocham”
zanim będzie za późno. Jednocześnie pokazując, jak olbrzymią siłę może dać człowiekowi
literatura, która jest zawsze z nim, ona nigdy nikogo nie opuszcza, lecz daje
dużą siłę do pokonania wszelkich przeciwności losu.
Na koniec biorąc się do
lektury „Mam na imię Lucy”, radzę przygotować duża paczkę chusteczek, mogą się
przydać.
Polecam.
Moja ocena 10/10
Źródło: Wydawnictwo Wielka Litera
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz