Małe
społeczności w niewielkich prowincjonalnych miasteczkach żyją własnym życiem,
często różniącym się od wielkomiejskiego pośpiechu, ale również skrywają własne
tajemnice i pilnie strzeżone sekrety. W chwili, gdy skoncentrowane zostaną w
przydrożnym zajeździe, lepiej trzymać się od tego miejsca z daleka. Znajduje
się w nim bowiem coś cudownego i niezwykłego, mogącego stać się prawdziwym błogosławieństwem
dla ludzkości. Dar i przekleństwo natury, jakim obdarzona została lokalna
rodzina w Drzewie rodowym Johna
Eversona.
Prowincja skrywającą
mroczną przeszłość, prawdę która nigdy nie powinna zostać poznaną, to jeden z
moich ulubionych motywów literackich, do których co tu dużo ukrywać mam
słabość. Drugi taki magnes stanowi dla mnie przyjaźń – ale o tym opowiem innym
razem. Mrok lokalnych dusznych społeczności, stanowiących zamkniętą
hermetycznie grupę przeraża i niejednokrotnie potrafi sparaliżować zawartym w
nim okrucieństwem. Zawsze bowiem musi znaleźć się ofiara złożona w darze dla
innych, wokół niego skupia się całe zainteresowanie mieszkańców. Uwaga ta, jaką
zostaje obdarzony jest dusząca, wyniszczająca i z każdym dniem pozbawia go,
tego co jeszcze do niedawna było jego siłą. Krok po kroku wchodzi w tę ciemność,
aż w całkowicie niezauważalny sposób zostanie przez nią pochłonięty bez reszty.
Tu każdy znajdzie coś dla siebie, każdy odnaleźć może własne lęki skrywane
głęboko na dnie duszy.
Scott Belevedere to
trzydziestoletni mężczyzna, którego życie wiele nie różni się od innych
mieszkańców Chicago. Rutyna mężczyzny zostaje przerwaną otrzymaną nagle
zaskakująca wiadomością. Otóż zostaje spadkobiercą zmarłego dziadka i odtąd
Zajazd pod Rodowym Drzewem znajdujący się w lasach Virginii staje się jego
własnością. Plan jest prosty. W celu odebrania spadku udaje się tam, zamierza szybko
i sprawnie sprzedać nieruchomość, a następnie wrócić ponownie do dawnej pracy i
dotychczasowego stylu życia. Na miejscu wszystko jest jakieś dziwne, mroczne i
tajemnicze. Gospodyni i jej córka, wnętrze budynku, a przede wszystkim jego
pokój znajdujący się przy samym Rodowym Drzewie. Zachowanie mieszkających w nim
lokatorów od początku odbiega od ogólnie przyjętych i znanych mu standardów.
Wszyscy oni otaczają Drzewo szczególnym kultem, będąc przekonanym, że ono
pozwala im żyć. Codziennie spożywają krew Drzewa zawartą w różnej maści
napojach, posiada ona bowiem niezwykłe właściwości. Z tych to właśnie powodów
są gotowi bronić rośliny za wszelką cenę.
Jeżeli szukacie
nieszablonowej lektury, potrafiącej przez cały czas was zaskoczyć, to najnowsza
powieść Johna Eversona, będzie strzałem w dziesiątkę. Paraliżuje od samego
początku i trzyma w niepewności, aż do końca. Czytając pierwsze strony miałem
poniekąd wrażenie, jakoby autor wykorzystał klasykę grozy odwołując się do Nawiedzonego Domu na Wzgórzu Shirley
Jackson, aby dosłownie w kolejnych partiach całkowicie wyprowadzić z błędu. Tu trudno na pierwszy rzut oka
doszukiwać się czegoś niezwykłego, czegoś niesamowitego. Wręcz odwrotnie w Drzewie Rodowym normalność przeplata się
z absurdem, sprawiając, ze z jednej strony intryguje ono czytelnika, czasem
były momenty rozczarowania, ale nieustannie zaskakuje, a poczucie grozy i
zagrożenia początkowo miga w sposób niezauważalny. To tak, jakby pojawiały się sygnały,
żeby nie dać się zwieść, zło czyha i zaatakuje w najmniej oczekiwany sposób. O
ile z zewnątrz nie ma powodów do strachu, zwykła gospoda z gościnną i
bezpośrednią gospodynią, przesympatyczna córka, otwarci i mili mieszkańcy
okazujący nowemu dziedzicowi swoje zainteresowanie i chęć nawiązania bliższych
relacji. Szczególnie zainteresowane wykazują
kobiety nie obawiające się składać mu odważnych propozycji. I w tym to momencie
kończy się pewnego rodzaju „normalność”, a pojawia się szok. Odważne sceny seksualne, grupa napalonych
kobiet goniąca za mężczyzną, niczym za łowną zwierzyną i prześcigające się w
tym, która doprowadzi go do erekcji.
Tego jest za dużo i za gęsto. Wydawałoby
się, ze autor zamiast budować rosnąca wraz z rozwojem akcji grozę, woli skupiać
się na orgiach mających miejsce przy Rodowym Stole i za drzwiami sypialni, czy
na leśnej polanie. Zaczynamy już wówczas balansować na granicy jawy i snu.
Powieść bardziej zaczyna przypominać erotyk, niż horror w pełnym tego słowa
znaczeniu. I znów w chwili, gdy czytelnik okopał się już w swoim przekonaniu,
rozpoczyna się mocno zaskakujące i trzymające w napięciu zakończenie. O ile w
większości pozycji tego gatunku, to właśnie finał stanowi niejednokrotnie piętę
achillesową, to u Eversona jest jego najmocniejszą stroną. Ostatnia zaś scena
jest kompletnie nieprzewidywalna, stanowiąc jednocześnie godne zwieńczenie
całości.
Drzewo
rodowe rozpala zmysły, daje odczuć duchotę i wiszącą w
powietrzu dziwaczność prowincjonalnego zajazdu. Everson po mistrzowsku snuje
swoją opowieść, która w żadnym momencie nie jest w stanie znudzić czytelnika.
Za pomocą różnych elementów stworzył kompozycje nieszablonową. Odsłaniająca się
stopniowo tajemnica prowadząca od baśni po koszmar, zapadający w pamięć
bohaterowie, nagłe zwroty akcji i ………………. drzewo będące dobrodziejstwem, a może
największym potworem, które jest ostatnim strażnikiem tego miejsca i wiecznie
wygląda za kolejnym dziedzicem rodu. Ono czeka, ono od wieków było panem tej
ziemi, ono obserwuje życie ludzi, ono daje ale może zażądać zapłaty. Zwłaszcza,
jeśli daje swoją krew. „Krwią drzewa są jego soki” .
Polecam.
Moja ocena 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz