Po siedmiu latach wracam na Duma Key i próbuje zrozumieć skąd ten powszechny zachwyt Ręką mistrza Stephena Kinga.
Edgar Freemantle do czas wypadku prowadził firmę budowlaną. Wraz z wypadkiem na budowie wszystko ulega zmianie. Doznaje poważnego urazu głowy i traci rękę. Od tego dnia rosną w nim potężne pokłady złości, podczas których staje się agresywny i nieobliczalny. W ramach terapii i w celu uporania się z problemami wyrusza na wyspę Duma Key na Florydzie. Tam odkrywa talent malarski, który kryje w sobie drugie dno. Otóż jego obrazy stają się zapowiedzią wydarzeń, za ich pomocą ingeruje w życie tych, co znaleźli się na płótnie. I wszystko byłoby dobrze, gdyby sprawy nie wymknęły się spod kontroli, a sama wyspa nie pokazała swego prawdziwego oblicza.
Od siedmiu lat próbuję zrozumieć kolejne głosy zachwytu nad Ręką mistrza. Za pierwszym razem, to tak średnio polubiłem się z powieścią Kinga. Teraz, kiedy lepiej poznałem styl Króla Grozy i mam za sobą więcej opowieści spod jego pióra, mogę stwierdzić, że zawarł tu wszystko to, co charakterystyczne dla niego. Otóż mamy wydarzenie nie pozostające bez echa na dalsze życie bohaterów. Ustawia ono nowy porządek rzeczy i dyktuje przyszłość. Mamy bohaterów, którzy próbują uporać się z przewrótem życia do góry nogami. I no najważniejsze Kingowego potwora. Z tym ostatnim to sprawa nie jest wcale taka oczywista. Co to, to nie. Bardzo długo wydaje się, że Duma Key nieco przypomina Hotel Panorama. Tak samo, miejsce mające być oazą spokoju wcale nim nie jest. Kryje w sobie charakterystyczny dla niego mrok, tajemnicę i niebezpieczeństwo. Zwłaszcza nie jest przyjazne dla córek tych, co przybyli na wyspę. Daje dużo ale żąda jeszcze więcej. Krążą po niej duchy tych, co odeszli. Tych, które oblewające Dume morze zabrało na zawsze. Potrafią dać o sobie znać i nie pozwalają, by ich tragedia pozostała zapomniana. Duma Key staje się pewnego rodzaju więzieniem dla żywych i umarłych, z którego nie ma ucieczki. Potworem, którego macki sięgają poza granice wyspy. To ona przyzywa i przyciąga nieszczęśników, wabi ich i oplata. Gdyby tego było mało, to Stephen King odwołuje się do mitologii Samotnika z Providence, H.P. Lovecrafta i jego Przed wiecznych. Zagląda na morskie dno i budzi tych, którzy powinni na zawsze być uśpieni.
Ręka mistrza niepokoi tajemnicą, dramatem sprzed lat i tym współczesnym. Król Horroru dawkuje nam strach łyżeczka po łyżeczce. Zwiększa dawki, aż nie zaaplikuje maksymalnej. Z każdym kolejnym rozdziałem, co bardziej przepadamy i a King, jak to Stephen King jest znakomitym gawędziarzem i doskonale wie, jak intrygować czytelnika i nie pozwolić mu się nudzić. Chociaż pierwsza połowa powieści wydaje się przegadana, ale to właśnie owe przynudzanie jest tym, co charakteryzuje Kinga i okazuje się istotne dla reszty historii. Po latach śmiało mogę powiedzieć, że może nie jest to najlepsza powieść Stephena Kinga, nadal na piedestale są u mnie Dallas'63, Lśnienie, Cmęntarz zwieżąt (ponownie przypomnę, że nie ma tu błędu w pisowni) czy To. Jednak na pewno Rękę mistrza oceniam wyżej i więcej dostrzegam Kingowego kunszt, niż siedem lat temu.
Polecam.
Moja ocena 7/10
Wydawanictwo Prószyński i S-ka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz