Nie
każde marzenie jest tym, czego w rzeczywistości byśmy pragnęli. Czasem zdarza
się, że nowo wybrane miejsce, w którym zamierzamy spędzić swoją bliższą i
dalszą przyszłość, staje się o wiele gorsze, od tego z którego za wszelką cenę
chciało się wydostać. Zamiast szczęścia staje się pułapką, która osacza krok po
kroku, zatruwa duszę i umysł. Nie widać żadnego sposobu na wydostania się z niej, znikąd nie ma
nadziei ratunku, każde rozwiązanie jest złe, a upragniona małżeńska idylla,
każdego dnia pryska niczym bańka mydlana, stając się koszmarem. Przychodzi on
powolnym krokiem, nie spieszy się, ukrywa się pod maską tego, co trudno
zauważalne na pierwszy rzut oka, ale atakuje w najmniej oczekiwanym momencie.
Jeżeli natomiast połączy się go z kafkowskim absurdem, to uczucie zagrożenia
wzrasta systematycznie, chociaż pozornie nic złego się nie dzieje. Jednak
rzeczywistość zaczyna tracić swoja ostrość, obraz staje się coraz bardziej
zamazany – wręcz zniekształcony. Jedyne co widać, to ciąg niekończących się
cyfr i liter. W życie ludzkie zaczynają wkradać się absurdalne prawa,
doprowadzające do utraty spokoju. Zupełnie nie wiadomo do czego mają służyć.
Sprowadzają się do irracjonalnych zakazów i nakazów, burząc wcześniejszą
spokojną egzystencję. A jeżeli do tego dołoży się makabryczne odkrycie,
upragniona sielanka zamieni się w prawdziwy koszmar.
Tego
typu opowieść będącą niejednokrotnie odzwierciedleniem codzienności wielu osób,
przedstawia Helen Phillips w Kancelarii.
Josephine i Joseph to
młode małżeństwo, które postanowiło opuścić rodzinną prowincję, zwaną przez
nich grajdołem, aby w wielkim mieście
rozpocząć nowe życie. Szybko przekonują się, że wyśniona idylla wcale nie
nadchodzi. Najpierw przez osiemnaście miesięcy bezskutecznie szukali pracy, a
kiedy w końcu jej udało się dostać posadę w biurze – stała się jedynie nic
nieznaczącym inicjałem połączonym z długim numerem. Zamknięta w niewielkim
pomieszczeniu ma wprowadzać do bazy danych imiona i nazwiska powiązane z ciągiem
cyfr. W chwili, gdy poznaje ich znaczenie zaczyna wpadać w coraz większa
frustrację, potęgowaną przez otaczających ją ludzi bez twarzy, albo z
przyklejonym sztucznym uśmiechem, tym samym zaczyna coraz bardziej odczuwać
duszną atmosferę panująca w nowym miejscu pracy. Zamiast małżeńskiego
szczęścia, przychodzi niepokój i wzajemne omijanie się. Gdy do jej rąk trafia
jedna z wielu teczek osobowy, kobieta dokonuje makabrycznego odkrycia, które
wpłynie na kształt jej rodziny.
Kancelaria
przeraża
zawartym w niej z jednej strony realizmem, z drugiej odrealnieniem pokazanego
miejsca pracy. Całkowitym odczłowieczeniem pracownika i sprowadzenie go do
ciągu liter i cyfr, pozbawiając go tożsamości, zrobienie z niego automatu
mającego sprawnie wykonywać
zaprogramowane w nim zadanie – bez zbędnego zadawania pytań bądź
dociekania. Ma stać się całkowicie powolnym i posłusznym narzędziem. Już podczas
rozmowy rekrutacyjnej zostaje się ograniczonym do roli ogniwa mającego być
dobrze dopasowanym elementem w wielkiej maszynerii. Pozbawionym zostaje się prawa
do poszanowania własnej prywatności. Otoczony ludźmi wyzutymi z emocji, albo
manifestującymi swe fałszywie przyjazne usposobienie. W ten sposób całkowicie
niezauważalny człowiek staje się coraz bardziej samotny, bezbronny i
zastraszony perspektywą utraty pracy – której szukał przez wiele miesięcy. Staje się maszyną mającą działać automatycznie
i nawet, jeśli pozna na czym de facto polega jego praca, nie ma najmniejszego
znaczenia, czy ma ochotę dalej ją wykonywać, czy też nie. Biuro staje się jego
więzieniem, zamknięty w niewielkim i dusznym pomieszczeniu ma jedynie w
bezmyślny sposób wykonywać powierzone mu zadanie. Nikogo nie interesuje, jak odnajduje
się w nowej dla niego rzeczywistości. Praca niczym cień wpływa na rozkład jego
życia rodzinnego. Wiadomo tylko jedno, z biura nie ma ucieczki, nie ma
możliwości bezkarnie go opuścić, wróci się do niego wraz z końcem weekendu o
własnej woli, albo zostanie się do tego zmuszonym. Praca ta staje się wręcz
sennym koszmarem, na które: składa się monotonne i powtarzające się zajecie,
ludzie bez twarzy, bez żadnego wyrazu, do bólu oficjalni, ograniczeni przez
wewnętrzny regulamin zakładu poddający się mu w sposób bezdyskusyjny. Jeżeli
nawet próbują przybrać „pozór luzaka” jest to niezwykle sztuczne, nienaturalne
i niewiarygodne. Szybko stanowić mogą tak samo poważne zagrożenie, jak ci bez
twarzy. Pojawiają się w wówczas, gdy najmniej się ich spodziewa, jawią się
niczym strażnicy stojący na straży biurowego ładu i tajemnicy zawodowej. Inni
zaś idealnie dostosowani do tego koszmarnego świata, stają się tacy sami, jak
ich przełożeni. Oziębli, pozbawieni ludzkiego wyglądu i na wskroś
biurokratyczni, nie zdolni do żadnego odruchu współczucia, czy po prostu
życzliwego gestu. W tym wszystkim znajduje się człowiek przybywający do firmy z
wielkimi marzeniami, pragnący uwolnić się z zaściankowej rzeczywistości, aby ostatecznie
trafić do miejsca wrogiego i nieprzyjaznego. Helen Phillips nie oszczędza swej
bohaterki. Obserwuje się narastające z każdym dniem coraz większe jej
wycieńczenie zarówno pod względem fizycznym, psychicznym czy emocjonalnym. Przemierza
biurowe korytarze, toalety, aby ostatecznie ponownie znaleźć się w swoim
gabinecie o bardzo małej przestrzeni. Opuszcza go idąc do domu, ale praca udaje
się cały czas z nią, nie potrafi uciec
od ciągu imion i cyfr, aby następnego dnia ponownie wrócić do swego więzienia.
Powoli zarówno ona, jak i jej rodzina stają się tacy sami, jak ludzie, których dane
wprowadza do Bazy. Jednym z wielu, numerem pozbawionym jakichkolwiek cech
ludzkich. Bezimienną sygnaturą.
Pruderyjne uśmiechy, polecenia
wydawane oschłym tonem, monotonia, przerażające w swej istocie zadanie, szereg
zakazów i norm, wreszcie na końcu strach o najbliższą osobę doprowadzają do
alienacji Josephine. Zostaje całkowicie wyobcowana – stopniowo traci nawet
poczucie bliskości ze strony ukochanego męża. Jej samotność zaczyna coraz
bardziej odczuwać czytelnik zatopiony wraz z nią w morzu imiennych ale nic
nieznaczących teczek osobowych. Wydaje się, że z tego zatrutego biura nie ma
możliwości uciec. Uwolnić się od jego toksyczności i złowrogiego charakteru,
wraz z kobietą czujemy się wręcz skazani na wieczne w nim przebywanie. Człowiek
staje się w nim anonimowy a jego przeszłość, czy teraźniejszość nie ma
najmniejszego znaczenia. Nie liczą się jego uczucia, ani przeżywane w danej
chwili emocje. Istotne jest tylko jedno. Wprowadzenie kolejnej porcji danych do
jednej wielkiej Bazy stającej się decydentem ludzkiego życia lub śmierci.
Wszyscy są jej podporządkowani, wpływa na każda osobę mająca z nią styczność,
to ona praktycznie decyduje o losach ludzi.
Helen Phillips
stworzyła niezwykłe wręcz połączenie satyry i czarnego humoru z kafkowskim
absurdem. Pokazanie rzeczywistości będącej udziałem wielu milionów osób na całym
świecie ulokowanej w świecie godnym Franza Kafki. Poniekąd otrzymujemy z pozoru lekką opowieść o
parze małżonków, aby za moment wprowadziła ona nas w atmosferę zagrożenia,
smutku i odsłoniła swe przerażające oblicze. Napisana prostym językiem
nacechowanym wielokrotnie występującą w nim grą słów. Autorka odwołuje się do
tego, co często jest udziałem wielu czytelników: tęsknota, samotność i poczucie
obcości, niezrozumienie przeżywanej gehenny nawet przez tych będących
najbliżej, przerażająca biurokracja, masa absurdalnych praw zapisanych w
regulaminie, który nawet w chwili zagrożenia życia musi być przestrzegany z
cała stanowczością. W tym wszystkim znajduje się odczłowieczony człowiek,
którego osoba zostaje sprowadzona do długiego ciągu liter i cyfr decydujących o
jego egzystencji.
Polecam,
Moja ocena 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz