Zmory, mary, koszmary nawiedzają ludzi, burząc spokój i wprowadzając najprawdziwszy strach. Temat ten stał się sztandarowym u J.H. Markerta. Gościem z koszmaru zrobił zamieszanie i ponownie podbija stawkę, Panem Kołysanką
Małe miasteczko położone pośród wzgórz ma swoją mroczną przeszłość. W nim bowiem znajdował się tunel, w którym znajdowano ludzi w stanie śpiączki. Z czasem miejsce to zasypano, by nikt nie mógł wejść i nikt nie naraził się na niebezpieczeństwo. Obecnie wraca do miasta, Gideon - odznaczony medalem za odwagę żołnierz i brat Sully'ego, chłopca od lat przebywającego w śpiączce. Wraz z powrotem mężczyzny wracają wspomnienia i koszmar sprzed lat znowu ma miejsce wraz ze śmiercią lokalnego Doktora. Ktoś rozkopał tunel i otworzył drogę złu.
Chyba żadnym inną pozycją nie byłem aż tak zainteresowany. Oczywiście od początku towarzyszyło pytanie, czy J.H. Markert ponownie się sprawdzi. Mam wrażenie, że Gość z koszmaru straszył bardziej. Od pierwszych rozdziałów czułem gęsią skórkę i niekomfortowo. Wrzucał w horror znienacka, bez żadnego przygotowania. Tymczasem Pan Kołysanka zaczyna się w prawdzie mrocznie i złowrogo, ale ten klimat szybko i na długo rozmywa się całkowicie. Przez pierwszą część mamy bowiem poznawanie tajemnic miasta i jego przeszłości. Uwaga nie znaczy, że jakby było to złe. Tak nie jest. Przede wszystkim przyglądamy się z bardzo bliska tamtejszej społeczności, odkrywamy sekrety i przeszłość, otwarcie oni manifestują swoją niechęć do lokalnych odrzutków, Gideona i Simona. W prawdzie każdy z tych mężczyzn jest inny, ale łączy ich doświadczenie poniżenia, obelg i okrucieństwa. Przy czym Gideon podjął próbę ratowania się z tego kręgu przemocy i społecznego ostracyzmu. Nie wyszło ale dalej robi wszystko, by nie dać się przygnieść, nie dać się zniszczyć i zająć miejsce starszego brata. Simon zaś był i nadal jest miejscowym głupkiem. Także w przypadku innych bohaterów, których jest sporo, kryją się bolesne rany i konieczność walki o samego siebie. Markert namnorzył całą, bogatą pod względem psychicznym galerię osób, w których to bez trudu można odnaleźć poniekąd samego siebie. Pytanie tylko czy tak spora część psychologiczna, tak dokładny rozbiór relacji społecznych i rodzinnych jest potrzebny w grozie. Markert konsekwentnie buduje atmosferę tajemniczości, jednak bardzo szybko ulega rozmyciu. Niemniej od początku mamy to wrażenie, że wszystko zawisło na bardzo cienkiej lince i tylko kwestia czasu, gdy stare animozje dadzą o sobie znać. Wówczas, gdy najmniej się spodziewamy pojawia się sto procent horroru w horrorze. Do głosu dochodzą demony drzemiące w człowieku, koszmar wydziera się z każdego zaułka, a na powierzchnię wydobywa się Lululandia. Kraina rządzona przez Pana Kołysankę, zbudowana z koszmarów i ludzkiego strachu. Jej obywatele to żywe trupy, a coraz częściej przenika do świata ludzi. Wybiera swą ofiarę, mami głosem i wezwaniem wejścia w jej progi, na koniec niszczy i pożera. To kraina drapieżna, niebezpieczna i nieobliczalna w skutkach dla żywych. Tu już J.H. Markert bryluje i łączy ze sobą świat Gościa z koszmaru z tym z Pana Kołysanki. Tworzy jedno spójne uniwersum, w którym jak zapowiada zamierza zostać na dłużej.
Mam wrażenie, że chociaż praca nad Panem Kołysanką trwała dłużej niż w przypadku Gościa z koszmaru to ten drugi wypada lepiej. Bardziej straszy i przemawia do wyobraźni. W przypadku Pana Kołysanki zbyt długo trzeba czekać na najprawdziwszą w swym wydźwięku grozę. Niemniej jednak motyw koszmaru okazuje się tym, na którym można budować mrożący krew w żyłach horror.
Polecam.
Moja 7/10
Wydawanictwo harde
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz