niedziela, 30 kwietnia 2017


KONCERT CUDZYCH ŻYCZEŃ -  IZABELLA FRĄCZYK

 

Dobra literatura odsłania cząstkę  ludzkiej duszy, zaspokajając jej potrzeby oraz towarzyszące marzenia. Któż w sytuacji, kiedy wszystko zaczyna się psuć, nie ma ochoty wyjechać w cichy zakątek, gdzieś daleko zostawiając problemy za sobą? Móc  znaleźć się na łonie natury czując, że  wszystko można zacząć od nowa, mieć własną małą przystań w której poczuje się bezpiecznie. Właśnie takie miejsce kreśli sadze stajennej rozpoczynającej się od „Koncertu cudzych życzeń” Izabella Frączyk. Czy jej się udało? Zapraszam na recenzję!!!!!

         Mogłoby się wydawać, że życie Magdy jest niezwykle udane, nic tylko pozazdrościć. Świetna praca, szczęśliwe małżeństwo. Jednak pewnego dnia to wszystko się burzy. Kobieta zostaje zwolniona na skutek redukcji etatów, a dodatkowo w drzwiach jej mieszkania staje teściowa, Leontyna. To jedno wydarzenie zupełnie zmieni życie Magdy i Tomka. Starsza pani jest niezwykle trudnym lokatorem, a nic absolutnie  nie zapowiada, aby chciała zamieszkać z nimi tylko na chwilę. To telewizor zostaje przeniesiony do pokoju mamusi, innym razem schodzą się do niej koleżanki z kółka różańcowego i wspólnie zaczynają głośno się modlić, opróżniając przy okazji zasoby lodówki z ulubionych rzeczy dziewczyny, podobnie znikają butelki z alkoholem. Niedługo okazuje się, że sprawa jest poważniejsza niż się wydaje, na skutek długów teściowej spowodowanych jej nową miłością. Za ciągła bowiem w banku kredyt na sto tysięcy złotych, teraz zaś zmuszona była sprzedać swoje mieszkanie i prowadzony sklep z dewocjonaliami.  Dodatkowo starsza pani wcale nie zamierza oszczędzać, a każdy sprzeciw spotka się z szantażem emocjonalnym z jej strony. W takiej sytuacji przychodzi do Magdy wiadomość o odziedziczonej przez nią w spadku po babci  w Pieńkach stadninie. Stanie ona przed szansą rozpoczęcia zupełnie nowego życia.

            Izabella Frączyk przenosi nas do świata z jednej strony niezwykle bliskiego czytelnikom, z drugiej strony do miejsca, które gdzieś jest w moich marzeniach. Porusza znane problemy współczesnych trzydziestolatków, choćby takie jak niepewna praca, pogoń za karierą, myślenie o potomstwie itp. Dzięki temu postacie Magdy i Tomka nie są odrealnione, lecz mogą stać się bliskie. Bez trudu można się identyfikować z ich zmaganiami. Dołożywszy do tego kłopotliwą teściową, widać, że życie tej pary wcale nie jest usłane różami. Muszą się zmierzyć z wieloma sytuacjami, podobnymi do tych przydarzających się również  odbiorcom książki.
Jednocześnie każdy pragnie mieć szczęśliwe małżeństwo, w którym druga osoba wesprze w razie trudności, czuje się jej obecność i miłość. Być w związku w którym każdy jest równoprawnym partnerem, może realizować się zawodowo, w końcu wie, że drugi małżonek rozumie jego potrzeby. Tacy właśnie są Magda i Tomek. Kochają się, kłócą, przedstawiają swoje racje, jednak zawsze mimo wszystko potrafią znaleźć nić porozumienia. To właśnie na przykładzie tej pary autorka pokazuje, że w życiu nie liczy się tylko spełnianie cudzych życzeń, lecz tak samo konieczne jest pomyślenie o własnych. Czego  naprawdę pragniemy, czego nam w życiu brakowało lub brakuje. Może właśnie los daje tą jedną jedyną szansę, aby w końcu znaleźć własne prawdziwe szczęście i swoje miejsce na ziemi.  Bowiem życie niesie każdego dnia całą paletę barw, niespodzianek, tylko potrzeba umieć się na nie otworzyć i brać pełnymi garściami.
            Izabella Frączyk nie moralizuje, nie poucza i nie daje recepty na wszystkie życiowe kłopoty, lecz z dużą dawką humoru pokazuje drogę do ich rozwiązania. „Koncert cudzych życzeń” bawi – bardzo często wychodziły z pokoju głośne salwy śmiechu, daje dużo do myślenia – czytając pojawia się dziwna potrzeba odnalezienia w tej powieści siebie, wreszcie wzrusza. Autorka w piękny sposób odkrywa najgłębsze zakamarki ludzkiej duszy, pokazując często nieuświadomione potrzeby i pragnienia. Czasami można nosić je w sobie od dzieciństwa na skutek doznanych ran, nie raz negujemy je sami przed sobą – zamiast po prostu się do nich przyznać, wreszcie nie dajemy im dojść do głosu chcąc zaspokoić potrzeby bliskich czy przyjaciół Tymczasem właśnie istnieje potrzeba dania im szansy dojścia do głosu.
            Kolejnym plusem powieści to wspaniały obraz tytułowej stadniny w Pieńkach, to właśnie ona stanowić ma centralne miejsce akcji. Jeśli wyobraża się ją, jako miejsce sielskie to bardzo szybko się rozczarujemy. Tak trochę było w moim przypadku, oczekiwałem, że będzie to dla Magdy cicha i bezpieczna przystań, tu już nic złego jej nie spotka. Tak nie jest, bo i w życiu nigdy czegoś takiego nie ma. Bez względu przecież, gdzie jesteśmy, czym się zajmujemy towarzyszą nam tylko inne zmartwienia. Podobnie rzecz ma się w przypadku głównej bohaterki. Jednak  to właśnie w niej będzie mogła odnaleźć siebie.
Dla mnie jest to magiczne miejsce, nie wyidealizowane lecz jak najbardziej realne, jednak pozwalające w pełni poczuć się sobą, mieć koło siebie szczerych i dobrych ludzi, wreszcie zobaczyć, jak nie wiele potrzeba do szczęścia. 
Poza tym pisarka za pomocą pięknego języka pokazuje wspólne życie ludzi i zwierząt. Konie i strusie występujące na kartach powieści są wspaniałe, a jednocześnie bardzo podobne do ludzi. Tak samo, jak oni również zwierzęta czują, mają swoje pragnienia, potrafią się obrazić a zarazem wykazać pewnym temperamentem. W każdym razie, jeśli tylko okaże się im serce mogą stać się prawdziwymi przyjaciółmi dającymi wiele szczęścia.
            Mimo, że powieść bardzo często jest zbyt naiwna, co niestety stanowi jej zasadniczy minus. Nie ukrywam, że lubię historię mocno osadzone w rzeczywistości, i tego w „Koncercie…” niestety mi zabrakło;  jednak z całym przekonaniem mogę polecić ją. Uczy przede wszystkim, że zawsze jest pora walczyć o siebie samego, nie koniecznie za każdym razem spełniać cudze życzenia, lecz warto pomyśleć o swoich. Tym samym otwiera on większą sagę, która na razie zapowiada się dość interesująco i czekam na kolejne tomy.

Moja ocena 6/10


                                                          Źródło: Wydawnictwo Pruszyński i spółka

piątek, 28 kwietnia 2017


        

MROCZNY
PIĄTEK

 

EGZORCYSTA – WILLIAM PETER BLATTY

Dziś na Literackiej Podróży z okazji czterdziestej szóstej rocznicy ukazania się drukiem, klasyka horroru, znana każdemu miłośnikowi grozy, czyli „Egzorcysta” Williama Petera Blatty.  To bowiem jest najstraszniejsza historia wszechczasów, warto wspomnieć, że kiedy została ona zekranizowana i miała swoją premierę w kinach,  ludzie umierali na zawał serca, a część z krzykiem uciekała z sali projekcyjnej. Jednak niestety też trochę po narzekam, ponieważ zauważyłem w tej książce poważne mankamenty. Jakie? Zapraszam na recenzję,

         Wszystko zaczyna się w północnym Iraku, gdzie podczas prowadzonych prac archeologicznych zostają znalezione ludzkie szczątki, niedługo potem pojawiają się kolejne makabryczne znaleziska. Prowadzący badania  ojciec Lankester Merrin przeczuwa zbliżające się zło w czystej postaci, utwierdza go w tym napotkana figura starożytnego demona Pazuzu.

            W tym samym czasie w USA w Georgetown, mieszka aktorka Chris MacNeil wraz z dwunastoletnią córką, Regan. Dziewczynka znajduje tabliczkę ouija i podczas zabawy wywołuje ducha kapitana Howdy. Kiedy o tym dowiaduje się matka dziecka jest przekonana, że to jedynie wymysły małej dziewczynki. Jednak w domu zaczynają dziać się dziwne rzeczy, tajemnicze pukania, przesuwane meble, a Regan panicznie boi się spać we własnym pokoju. Skarży się, że nowo poznany przyjaciel ją dręczy. Wkrótce z nią zaczyna dziać  się coś bardzo dziwnego, z miłej i słodkiej dziewczynki nie pozostaje nawet ślad. Zrozpaczona Chris będzie musiała stoczyć walkę aby uratować swoje dziecko ze szponów demona. Niestety nikt nie będzie w stanie jej pomóc, do momentu aż pojawi się tytułowy Egzorcysta.
            William Peter Blatty podejmuje  dość poważny temat opętania diabelskiego. Nie ukrywam, że zagadnienie interesuje mnie od dawna i szczególnie po lekturze „Egzorcysty” przekonuję się, że tematyka ta może być ważna bez względu na to czy jest się osobą wierząca czy niewierzącą – niczym bohaterka książki.  Problem zagrożeń duchowych dotyczy każdego i na pewno nie powinno się go lekceważyć. Bez względu na Wasze przekonania religijne nigdy nie bawcie się tabliczkami ouija czy nie bierzcie udziału w seansach spirytystycznych, mogą one pociągnąć za sobą  poważne konsekwencje, których nawet nie jest się w stanie przewidzieć. Tym bardziej, że nie jest to jedyna książka przestrzegająca przed tym, podobnych pozycji już nie fikcji literackiej, ale realnych wspomnień jest naprawdę wiele. Szczególnie wiele daje do myślenia rozmowa Chris z ojcem Dyerem:

„(…) mogę tylko powiedzieć, że jeśli chodzi o Boga, rzeczywiście jestem niedowiarkiem. Ale kiedy w grę wchodzi diabeł, to już coś zupełnie innego. Mogłabym uwierzyć w jego istnienie. I chyba wierzę, nawet na pewno. Wcale nie dlatego, że przydarzyło się to akurat Regan. Bóg, jeśli istnieje, daje znać o sobie raz na tysiąc lat. Diabeł zaś czuwa . Jest wszędzie… niestrudzony. I świetnie umie się reklamować.
Dyer przez chwilę milczał, a potem powiedział miękko:
- Ale jeśli zło, które nas otacza, ma być dowodem, że istnieje diabeł, to czyjego istnienia dowodzi całe  dobro też przecież występujące na świecie.(…)”

 Dlatego właśnie ze złem nie ma zabawy i rzeczywiście w naszym świecie są ludzie opętani, których rodzina przeżywa prawdziwy koszmar. I zawsze to bliscy muszą poprosić o egzorcyzm, nigdy osoba opętana nie zwróci się o ratunek.
            Tym samym warto wspomnieć, że niestety powieść  Blatty ma pewne błędy merytoryczne. Przede wszystkim nie jest prawdą, że każdy ksiądz może odprawić egzorcyzmy za pozwoleniem biskupa Przede wszystkim powołani do tego są biskupi z papieżem na czele, to właśnie na nich spoczywa główny obowiązek odprawiania egzorcyzmów. Jedynie ordynariusz miejsca może powołać księdza odznaczającego się pobożnością do sprawowania tego obrzędu. Tym samym jest wyznaczona grupa kapłanów.
To pierwsza nieścisłość jakiej dopuścił się Blatty, poza tym prawdą jest, że osoba mogąca być opętana, badana jest pod kątem psychiatrycznym, jednak gdy stwierdzi się brak występowania u niej zaburzeń umysłowych, kierowana zostaje do księdza egzorcysty. Stąd bzdurą jest nieustanne wmawianie rodzinie choroby psychicznej.
Tak samo, egzorcyzmy wbrew pozorom są odprawiane dojść często i trudno uwierzyć, aby kapłan nie spotkał się z tym, jak twierdził ojciec Karras.

            Wreszcie  w powieści jest padają słowa: czytanie Biblii lub Nowego Testamentu. Nowy Testament wchodzi w skład Pisma Świętego , a nie stanowi jakieś oddzielnej książki. Biblia to jedna całość składająca się ze Starego i Nowego Testamentu.
            Zdaje sobie sprawę, że wiele wspomnianych przez mnie rzeczy może nie być nawet zauważonych przez czytelników, jednak mnie osobiście, który interesuje się tym zagadnieniem, takie błędy bardzo obniżyły ocenę powieści.
Oczywiście poza wspomnianym przez mnie błędami,  pojawia się  wiele ciekawych informacji związanych zarówno z opętaniem, jak okultyzmem, na przykład zachowanie osoby zniewolonej przez złego czy sposób sprawowania czarnej mszy, bezczeszczenie osób Maryji i Jezusa. To zdecydowanie nadawało moim zdaniem większej realności książce oraz stanowi walor merytoryczny.
            Ponadto, poza tematem opętania „Egzorcysta” niby na boku, ale podejmuje również bardzo poważny temat braku wiary we współczesnym duchowieństwie. Obraz  pokazany w powieści nie był dla mnie zbyt pokrzepiający, a wiele rzeczy o których pisał autor mieszkający w Stanach Zjednoczonych w latach 70, jest dziś zauważalnych również w Polsce. Przede wszystkim brak noszenia stroju duchownego przez księży.
Do tego w powieście obserwujemy księdza dopuszczającego się wręcz herezji, między innymi negując istnienie szatana, a opętania diaboliczne to wymysł średniowiecza. Mało tego podważa on teksty Ewangelii mówiące o wypędzaniu złych duchów przez Jezusa. Oczywiście osobiście, aż z tak skrajną postawą nie spotkałem się, jednak gdzieś byłbym skory dać wiarę pisarzowi, że może to się zdarzyć. Przede wszystkim i to właśnie pokazuje Blatty znów odwołując się do tekstów biblijnych, podstawą aby egzorcyzm mógł się udać stanowi przede wszystkim silna wiara i więź kapłana z Bogiem.
            Kolejny element o którym warto wspomnieć to  strona literacka, która stanowi niewątpliwy plus powieści. Język, styl jakim została napisana z jednej strony sprawia, że „Egzorcystę” wręcz się pochłania, nie zauważając kiedy nawet mijają kolejne strony, a do tego jest on niezwykle plastyczny, silnie przez to działając na psychikę czytelnika stykającego się z całą potwornością zła. Opisy te wywoływały u mnie dreszcze i straszyły w takim stopniu, w jakim nigdy do tej pory nie było. A kiedy zgasiłem światło, sceny z opętaną Regan miałem przed oczami, i jakoś trudniej było zasnąć. Dopiero wówczas zorientowałem się, jak czytelnik poddawany jest w trakcie lektury dosłownie praniu mózgu
Do tego same dialogi stanowiące doskonałą charakterystykę bohaterów, to właśnie z nich bliżej poznajemy ich  światopogląd, przekonania i stajemy się świadkami coraz większej bezradności wobec zła w czystej postaci, niszczącej zarówno osobę opętaną jak i jej rodzinę.

            Na koniec sami bohaterowie, którzy w rzeczywistości wszyscy mają w sobie ukryte demony. Przede wszystkim Regan, która wchodzi w wiek dojrzewania, jest w prawdzie uroczym i słodkim dzieckiem, jednak nie zmienia to faktu, że z dziewczynki powoli zacznie się przekształcać w kobietę.  Z jednej strony można przypuszczać, że obwinia się o rozwód rodziców, tęskni za ojcem ale ma jednocześnie do niego żal z powodu opuszczenia rodziców. Do tego jest dość bystrym dzieckiem, które błyskawicznie wychwytuje to o czym rozmawiają dorośli z jej otoczenia. A do tego można przypuszczać, że średnio akceptuje nowego mężczyznę pojawiającego się w życiu matki. Możliwe, że obawia się zajęcia przez niego miejsca należnego jej ojcu czy zabrania jej matczynej miłości.
Z drugiej zaś strony zaczynają się u niej ujawniać cechy dojrzewającej trochę przed wcześnie nastolatki, zainteresowanej własną płciowością, zmianą jaką dokonuje się w jej ciele. To wszystko właśnie wykorzysta starożytny demon Pazuzu, który ogarnie ciało i duszę Regan. Powodując, ze przez nią zacznie przemawiać nie jeden ale cały zastęp demonów.
Postać Regan straszy w sposób, który trudno znaleźć u innych bohaterów literackich horrorów. Na kim nie zrobiłoby wrażenie głowa obracająca się o sto osiemdziesiąt stopni czy rzygowiny dostające się z ust dziewczynki, nie wspominając o demonicznych krzykach czy śmiechu.
            Pazuzu jednocześnie wykorzystuje również demony tkwiące w innych bohaterach. Chris przeżywa, że z powodu kariery aktorskiej rozpadło się jej małżeństwo. Jest zaciekłą ateistką, która dopiero wobec niewytłumaczalnych po ludzku zjawisk, zaczyna patrzeć na świat i życie nieco z innej perspektywy. Natomiast Karl i Willie zadręczają się z powodu córki.
            Wreszcie ojciec Damien Karras. Szalenie irytował mnie w trakcie lektury, natomiast gdzieś współczułem mu jako człowiekowi. Przeżywa śmierć matki, przy której nie mógł być obecny w ostatnich dniach życia. Z tego powodu dręczą go duże wyrzuty sumienia. Do tego przeżywa kryzys wiary, próbując wszystko wytłumaczyć w sposób racjonalny i naukowo. W ogóle nie dopuszcza do siebie, że rzeczywiście ma przed sobą diabła. Najlepiej świadczą słowa, jakie usłyszał on w czasie rozmowy z opętaną dziewczynką: „my się ciebie nie boimy”. To człowiek dopuszczający się nie jednokrotnie herezji i absolutnie nie powinien zabierać się za egzorcyzmy. Jednak spotkanie z Regan zacznie powoli i jego przemieniać.
            To właśnie postacie „Egzorcysty” stają się wręcz doskonałym odzwierciedleniem ludzkich zachowań i postaw. Niejednokrotnie okazuje się, że i czytelnik może chociaż nie ma do czynienia z opętaniem, to nosi w sobie podobne rany.
            Podsumowując „Egzorcysta” słusznie ma tytuł kultowego horroru. To znakomita powieść z jednej strony pokazująca ludzi niczym w zwierciadle, z drugiej zaś pod tematem opętania diabolicznego porusza cały szereg tematów: problem wiary świeckich i duchownych, kwestie duchowieństwa i jego świadectwa. Nie jednokrotnie okazuje się, że czytelnicy zmagają się z podobnymi ranami, jak ludzie ze świata Blatty. Z tego między powodu można uznać książkę za uniwersalną. Wobec przerażających manifestacji demona, nawet najmniej lękliwa osoba będzie czuła dreszcze i trudno będzie jej pozostać obojętną. Mimo pewnych mankamentów natury merytorycznej, to na pewno jeden z najlepszych horrorów, jakie do tej pory poznałem i na długo pozostaje w pamięci.

 Polecam.

Moja ocena 8/10


 

poniedziałek, 24 kwietnia 2017


  Cykl Parabellum – Remigiusz Mróz

 

Praktycznie niedługo po zakończeniu II wojny światowej, zarówno w Polsce, jak również zagranicą zaczęły powstawać książki, filmy opowiadające o tamtych dramatycznych i przerażających dniach. Tematyka ta, jest także popularna dziś. Z jednej strony mamy szpiegów, super żołnierzy wychodzących z każdych tarapatów, grając nazistom na nosie; z drugiej wciąż za mało jest historii zwykłych ludzi, ich przeżyć oraz niejednokrotnie dramatycznej walki o przetrwanie. Do tej drugiej grupy wpisuje się cykl  „Parabellum” Remigiusza Mroza. Co sądzę na jej temat? Zapraszam do recenzji.

            W skład trylogii „Parabellum”  wchodzą: „Prędkość ucieczki”, „Horyzont zdarzeń”, „Głębia osobliwości”. Opowiada historię dwóch braci: starszego Bronka i młodszego Stanisława.  Pierwszy z nich nigdy nie przejawiał zbyt dużej chęci do nauki, wyjątek stanowiły języki obce, które to zawsze chętnie zgłębiał.  Obecnie zaś służy w Wojsku Polskim przy granicy rumuńskiej. Podczas jednej z sprzeczek ze swoim przełożonym chorążym Chwieduszko,   chłopak bije go na oczach innych żołnierzy. Tym samym wpada w poważne tarapaty. O ile jego przełożony, kapitan Obelt w innej sytuacji pewnie machnąłby ręką, jednak znieważenie starszego rangą i to jeszcze na oczach pozostałych żołnierzy,  nie może przejść bezkarnie.
Stanisław natomiast studiował medycynę. Planuje ślub z Marysią, jednak jego ojciec, Władysław nie jest zbyt chętny matrymonialnym planom syna, z powodu żydowskiego pochodzenia przyszłej synowej.
            Wraz z wybuchem wojny zarówno bójka Bronka, jak również zaręczyny Staszka przestają mieć znaczenie. Kraj ogarnięty zostaje terrorem. Wojsko nie wie za bardzo co ma robić, niby są dyspozycje Naczelnego Wodza, ale nie ma oficjalnych i pewnych rozkazów.
Jednocześnie zaraz w pierwszych dniach wojny, Maria namawia narzeczonego na wspólną ucieczkę do jej rodziny we Francji, tylko tak bowiem będą bezpieczni. Wuj dziewczyny daje swemu przyjacielowi Holzerowi pieniądze, aby przeprowadził młodych bezpiecznie przez granicę.
W zaistniałej wojennej zawierusze bracia Zaniewscy przewędrują Europę, będą w Niemczech i na terenach Związku Radzieckiego, oraz w wielu innych miejscach. O tym, jak potoczą się ich losy, dowiedzieć się można z lektury „Parabellum”.
           Pierwszy tom tej serii uważam za dobry, ale tylko dobry. Przede wszystkim zabrakło mi znanego już z innych powieści Mroza dowcipu, złośliwości, potyczek słownych w dialogach między głównymi bohaterami, tak jak miało to miejsce u Chyłki, Forsta a nawet „W kręgach władzy”.  Rozumiem fakt, rozgrywania się akcji w zupełnie innych realiach, jednak Mróz pokazuje, że nawet pisząc o przerażających wydarzeniach, potrafi rozładować napięta atmosferę.
I to jest już pierwsza rzecz, jaka od razu rzuca się w oczy. Widzimy, jaki od czasu „Prędkości ucieczki” Remigiusz Mróz zrobił olbrzymie postępy w swoim warsztacie. Wbrew pozorom między pierwszym tomem serii a ostatnim występuje olbrzymia różnica, na przykład w sposobie prowadzenia narracji.
   
Natomiast najlepszy z całej trylogii według mnie jest drugi tom, chociaż w  trakcie lektury  trzeci najbardziej przypadł mi do gustu, jednak po przeczytaniu zakończenia, zdecydowanie zmieniłem zdanie. Koniec „Parabellum” kompletnie mi się nie podobał. Nie ma w nim nic, ze znanych chociażby z innych książek tego autora, mroźnego zakończenia. Mróz – mistrz ostatniego zdania- tutaj się nie popisał. Jest ono za bardzo słodkie, miłe a przecież absolutnie czegoś takiego nikt się  nie spodziewał. Nie ma w nim wbicia w fotel, że czytelnikowi  brakuje słów. Zdaję sobie sprawę, że wielu osobom może się ono spodobać, przecież często lubi się happy end, jednak dla mnie stanowi zdecydowany mankament. Kompletnie nie wiem z czego on wynika, czy pisarzowi zabrakło pomysłu, czy nie chciał jeszcze bardziej  krzywdzić bohaterów,  a może – i  o to bardzo proszę – zostawił sobie furtkę do kolejnych części opowieści, chętnie bowiem ponownie spotkałbym się z Zaniewskimi, Marysią i Obeltem, chociażby w powstańczej Warszawie. Ciekawy jestem, jak wtedy odnalazłby się i zachowywał Christian Leitner.
Dlatego właśnie drugi tom, w dramaturgii nie ustępujący nic ostatniemu, jest moim zdaniem najlepszy. Znaleźć dosłownie w nim można wszystko to, co znamionuje pisarstwo Remigiusza Mroza, świetny styl, dialogi a przede wszystkim naprawdę mocne zakończenie, po którym  pragnie się od razu sięgnąć po kolejny tom, tylko po to aby dowiedzieć się co będzie dalej.
Ponadto zabrakło mi w „Prędkości ucieczki”, tego do czego zdążyłem się już przyzwyczaić, mianowicie wyrazistych postaci, mocnych charakterów. Szczerze mówiąc nie było postaci, która od razu wzbudziłaby moją sympatię bądź antypatię. Szansę na to miał między innymi antagonista powieści Christian Leitner, któremu zdecydowanie się to udało. Już w drugim tomie tylko czekałem, kiedy pojawi się na kartach powieści.
Jest on oficerem w Wehrmachcie, człowiek inteligentny, oddany całkowicie Rzeszy, wierzący w misję Niemiec, jaką pod wodzem Hitlera ma ona do spełnienia. Równocześnie nie pochwala wszystkich metod stosowanych wobec podbitej ludności. Do tego świetnie zbudowany, pewnego rodzaju wręcz uwodziciel, niezwykle szarmancki wobec kobiet. Równocześnie potrafi być brutalny, chociaż nie lubi przemocy dla samej przemocy. W pewnym momencie stanie naprawdę przed bardzo trudnym wyborem.  Niestety nie mogę zdradzić, jakim aby nie psuć przyjemności z lektury. „Parabellum”, to typowa powieść Mroza gdzie czasami jedno zdanie za dużo, może popsuć całą zabawę w poznawaniu losów bohaterów, a przecież jak zawsze nie chcę, aby moja recenzja miała choćby najmniejszy spoiler. W każdym razie myślę, że Leitner zdecydowanie zalicza się do bardzo charakterystycznych postaci, mimo że jest to pewnego rodzaju czarny charakter powieści- chociaż były momenty wątpliwości co do tego - to zdecydowanie może on spodobać się wielu czytelnikom. Jest bardzo wyrazisty i wpisuje się  do moich ulubionych postaci, nadal na miejscu pierwszym jest Chyłka, na drugim Forst, trzecie zdecydowanie ma Leitner.
Jednocześnie nie brakuje postaci z którymi się naprawdę solidaryzuje, tak jest w przypadku: Bronka i Staszka Zaniewskich, kapitana Obelta, rewelacyjna jest Marysia. Wydawać się może, że w związku to ona nosi przysłowiowe spodnie.
Opowiadając o „Parabellum” po prostu nie mogę nie wspomnieć nieco więcej o Marysi. To dziewczyna z charakterem, miałem niejednokrotnie wrażenie, że siłą temperamentu przyćmiewa swego narzeczonego. Na pewno jest osobą, którą nie łatwo zastraszyć, jeśli liczy się na jej uległość w obliczu siły, to można się grubo pomylić. Potrafi odnaleźć się w każdej sytuacji, zawsze mówi co myśli, nie licząc się z konsekwencjami, inteligentna, odważna, a jednocześnie bardzo wrażliwa. Jeśli chodzi o kobiece postacie z powieści Remigiusza Mroza plasuje się ona na drugim miejscu, zaraz za Joanną Chyłką. Myślę, że od Marysi można się  bardzo wiele  nauczyć, przede wszystkim siły z jaką pokonuje przeciwności losu, a autor jej nie rozpieszcza. Bardzo chcę podziękować pisarzowi właśnie za uniwersalność Marysi. Bez względu na czasy, w jakich się żyje, w moim odczuciu stała się postacią zawsze aktualną, pokazującą, że nie ma w życiu takich sytuacji, których nie dałoby się pokonać.
Natomiast główni bohaterowie opowieści, bracia Zaniewscy nie specjalnie skradli moje serce, oczywiście głównie Staszkowi bardzo kibicowałem, ale ani on ani Bronek nie wywołali u mnie większego zachwytu. W moim odczuciu zabrakło im tego czegoś, co mają chociażby Leitner czy Marysia. Podobnie sprawa się ma z Obeltem, podziwiałem jego hart ducha, jednak był mi dość obojętny, nawet bardziej  od Zaniewskich. W bohaterach tych zabrakło mi pewnej wyrazistości, nigdy nie wiem co zrobią, potrafią zaskoczyć, ale w tym wszystkim nie ma czegoś takiego, że ich pojawienie wywołuje efekt wow. Zdaję sobie sprawę, że mogę tym podpaść wielu fanom trylogii, jednak w moich opiniach chcę po prostu być szczery.
Wreszcie Johann Blankeburg należy do postaci, które zdecydowanie mrożą krew w żyłach. Wraz z biegiem akcji, szczególnie pod koniec pierwszego tomu naprawdę go znienawidziłem. To człowiek kochający brutalną przemoc, niezwykle wyszukane okrucieństwo, karmi się wręcz cierpieniem innych. Jeśli w przypadku Kompozytora z „Behawiorysty” określiłem go złem w czystej postaci, to w przypadku Blankeburga nawet brakuje mi określenia.
Kolejny element, który zachwycił mnie w „Parabellum”, podobnie do innych powieści tego autora, stanowi świetny język, styl sprawiający, że kolejne strony mijają wręcz błyskawicznie. Świetnie oddaje atmosferę pierwszego roku wojny, panujący strach wśród ludności cywilnej, terror hitlerowski. Powstałą we wrześniu 1939 roku zupełną dezorganizację wojska - szczególnie momencie ataku 17 września ze strony ZSRR, kiedy główne dowództwo wydaje rozkaz nie podejmowania walki z bolszewikami i wycofania się armii polskiej do Rumunii- wiele oddziałów, działających  obecnie w charakterze partyzanckim podejmuje walkę z agresorem. Bardzo wdzięczny jestem między innymi za przywołanie postaci majora Mikorskiego.
Opisy są niezwykle realistyczne i brutalne. Remigiusz Mróz przeraża w nich bardziej niż w innych swoich książkach, skłania do refleksji. Często zadawałem sobie pytanie, parafrazując Zofię Nałkowską, jak to możliwe, że ludzie ludziom potrafili zgotować taki potworny los. Dlaczego zniknęła w oprawcach nawet namiastka człowieczeństwa, co sprawiło, że inny człowiek staje się dla nich w czymś rodzaju odchodów mrówki, a nie ludzką osobą czująca dokładnie, jak on. Autor nie rozpieszcza czytelnika, pokazuje mu obraz wojny, najbrutalniejszy, jaki można tylko sobie wyobrazić. Widać to między innymi w  scenach przesłuchań, podczas których pisarz wręcz z olbrzymią precyzją i niezwykle plastycznie pokazuje stosowane  tortury. Opisy te budzą we mnie strach, przerażenie, obrzydzenie i nawet na chwilę nie chciałbym żyć w Polsce 1939 r. Obrazy te naprawdę są przerażające, jednocześnie bardzo mocno bowiem oddziałują na psychikę czytelnika. Do tego pełna napięcia akcja, niepewność co za chwilę może się stać i poczucie nieustającego zagrożenia, sprawia, że od lektury nie można się oderwać
Nie sposób nie wspomnieć w tym miejscu opisów życia obozowego. Jest on znów przerażający, wywołujący dreszcze, zapiera dech w piersiach. Tak bardzo brutalny w swej istocie, że dziś w XXI wieku, kiedy żyjemy w kraju nieogarniętym wojną, aż trudno uwierzyć, że to mogło kiedykolwiek mieć miejsce; jak ludzie znajdujący się obozie koncentracyjnym mogli przeżyć w takich warunkach. Remigiusz Mróz doskonale wpisuje się w kanon literatury więziennej,  może zająć miejsce obok wspomnień  Broniewskiego, Różewicza, Krall i wielu innych wspaniałych pisarzy. Dla mnie sceny rozgrywające się w Mathausen to prawdziwy majstersztyk, pokazujący olbrzymi talent twórcy „Parabellum”, wszystkim zaś osobom mówiącym o nim z małym uśmiechem na twarzy, z całego serca polecam tą trylogię, ukazującą go zupełnie w innym, może nawet w nieznanym świetle. 
Wreszcie na pewno jest to książka wymagająca. Autor miesza różne wątki przeplatające się za sobą, są one niezwykle płynne. Będąc chociażby w siedzibie Leitnera mamy  na przykład  obserwujemy inne wydarzenia dziejące się równocześnie w tym budynku. Raz widzimy Christiana, za chwilę jego podwładnych. Stąd też „Prabellum” wymaga skupienia, bo łatwo pogubić się w tym. Moim zdaniem, jest to jedna z bardziej wymagających lektur tego pisarza.
Podsumowując „Parabellum” to kolejny rewelacyjny cykl Remigiusza Mroza, mogący dać mu nowe rzesze zwolenników. Biorąc pod uwagę, że praktycznie rozpoczął go będąc na początku kariery pisarskiej, należy się mu tym większe uznanie. Autor pokazuje wojnę, taką jaka była w rzeczywistości, nie próbuje jej upiększyć ani złagodzić. Bohaterowie to ludzie z krwi i kości, mający we wrześniu 1939 roku swoje marzenia, które w nowej rzeczywistości prysły niczym bańska mydlana. Mają oni swoje słabości, lęki ale równocześnie ogromną wole przetrwania, dzięki czemu mogą również wiele nauczyć czytelnika XXI wieku, żyjącego w czasie pokoju, że nie ma takiej sytuacji, której nie dałoby się pokonać.
Myślę, że wielbiciele wojennych opowieści, miłośnicy książek historycznych, przygodowych na pewno powinni być zadowoleni. Dla mnie „Parabellum” stanowi pozycję obowiązkową, wpisując się do moich ulubionych powieści Remigiusza Mroza. Ma ona w sobie wszystko to co najbardziej lubię w jego prozie: świetny styl, trzymająca w napięciu akcja, mocne charaktery. Czegóż chcieć więcej? Pozycja ta jest tym bardziej godna polcenia, że pokazuje wizję II wojny światowej w sposób całkowicie nowatorski, wykorzystując przy tym najlepsze wzory literackie. I to mi się bardzo podoba.
Polecam.
moja ocena 8/10

 Źródło: www.remigiuszmroz.pl
                                             

 
   
Źródło: Wydawnictwo Czwarta Strona
 
 
 

 
    
 
 

 
 
 
 
 
 
 

piątek, 21 kwietnia 2017



MROCZNY
PIĄTEK

 
KOSTUSZKA – CARLA MORI
 
Czy zadawaliście sobie pytanie, co dzieje się za drzwiami Waszych sąsiadów? Czuliście może niepokój słysząc dochodzące za ścian hałasy? A może zadawaliście sobie pytanie, jacy są mijane codziennie osoby, czy naprawdę są tacy za jakich uchodzą? Dziś zapraszam w niezwykle mroczną wyprawę do Częstochowy, w świat słowiańskich bóstw i upiorów pokazujących, że nic nie jest takie, jakie sobie wyobrażamy. A wszystko to w „Kostuszce” Carli Mori. Zapraszam na recenzję!!!

 

         Anna i Sławomir Brzostowscy mieszkają w Anglii oraz wydają się szczęśliwym małżeństwem. Są rodzicami ośmioletniej, niezwykle rezolutnej Konstancji, nazywaną pieszczotliwie Kostuszką. Nic nie wskazuje, aby owa sielanka miała niedługo się na zawsze skończyć. W dniu końca roku szkolnego do ich mieszkania wkrada się mężczyzna, dokonuje brutalnego morderstwa na kobiecie. Policja znajduje zmasakrowane zwłoki Brzostowskiej, stawiając jej mężowi zarzut zabójstwa. Dziewczynką zaś zajmuje się  opieka społeczna i z inicjatywy ojca, trafia do rodziny matki mieszkającej w Polsce, zaopiekować się nią ma bowiem babcia Józefa wraz ze swoją drugą córką Celiną. Obie są socjopatycznymi, sadystycznymi fanatyczkami religijnymi, a Kostuszkę czeka pod ich dachem prawdziwy koszmar. Szybko okaże się, że nie jest to najgorsze co może ją spotkać, wkrótce w jej życie zaczną ingerować słowiańskie bóstwa, pozwalające poznać bolesną historię zmarłej matki. 
            „Kostuszka” Carli Mori straszy pierwotnym lękiem towarzyszącym człowiekowi od wieków. Lękiem przed ciemnością, cierpieniem, śmiercią itp. Przede wszystkim przerażający jest obraz maltretowanego dziecka. Koszmaru, jaki można mu zgotować, a dodatkowo rozgrywa się on wręcz na naszych oczach. Autorka daje tu dosłownie całą plejadę tortur: psychicznych i fizycznych, pokazuje liczne upokorzenia, jakich musi doświadczyć dziewczynka. Równocześnie nie stroni nawet od tak przerażającego tematu, jakim jest pedofilia. We wszystkim jednak, nie przekroczone zostają granice dobrego smaku.
            Ponadto powieść ta przeraża pokazaniem mrocznej natury człowieka. Przypomina fakt, że najgorszym upiorem potrafi być nikt inny, jak sam człowiek. Mamy bowiem obraz ludzkiej natury zdolnej do zadawania najbardziej wyszukanego cierpienia: bicie, gwałt, doprowadzenie do utraty szacunku do samego siebie. Dokonywane jest to nie tylko, na dziecku ale również dorosłych. Dochodzi do tego niezwykła wręcz w swojej sile nienawiść, zdolna zniszczyć wszelkie osoby, które odważają się myśleć inaczej od bohatera. Najlepiej widać to na przykładzie pewnego polityka, występującego na kartach powieści.
            Poza tym to, co w niemniejszym stopniu wzbudzało we mnie lęk, to wręcz mistrzowsko pokazane przez Mori dwulicowość połączona z dewocją. Z jednej strony widać pobożne kobiety, zajmujące pierwsze ławki w kościele, czy uczęszczające na pielgrzymki, wydają się w tej zewnętrznej powierzchowności, że rzeczywiście są gorliwymi katoliczkami, starającymi się żyć w duchu chrześcijańskim. Nic jednak bardziej mylnego, doskonale w ich przypadku sprawdza się stare porzekadło: modli się pod figurą a diabła ma za skórą. Nie mają litości nad nikim, ani nad córką  ani nad wnuczką, największą przyjemność dla nich stanowi sprawianie bólu innym. To właśnie tego typu ludzie mogą stać się najgorszym koszmarem, gorszym nawet od mitycznych demonów i zjaw.     
W tym samym duchu pokazani zostają mężczyźni starający się o względy kobiet, z początku niezwykle szarmanccy, jednak po ślubie mogą stać się wręcz katem, a jedynym życzeniem żony staje się, aby ten w którym się zakochała w końcu umarł, a ona mogła uwolnić się od swego oprawcy.
            Dla mnie osobiście te właśnie kwestie stanowią główne tematy zmuszające czytelnika do refleksji, pokazujące w pełnej krasie, że rzeczywistość wcale nie musi wyglądać na taką, jaką się widzi. Wokół pełno jest bólu, cierpienia, czasami musi dojść do najgorszego aby przerwać łańcuszek przemocy. Z drugiej strony Carla Mori wyrywa nas z dobrego samopoczucia, zmusza do zwiększenia zainteresowania się tym co dzieje się wokół , może też za naszymi ścianami rozgrywa się koszmar, gorszy od najmroczniejszego horroru. Nie chodzi o wścibstwo i pruderyjne zamartwianie się, ale o czysto ludzki odruch serca, mogący przerwać ciągnącą się niekiedy latami  przemoc.
            „Kostuszka” odwołuje się do pierwotnych wierzeń jeszcze przedchrześcijańskich czyli do wspominanych przez mnie bóstw słowiańskich będących w silnej koegzystencji z siłami natury. Zapomniane przez ludzi z powodu przyjęcia chrześcijaństwa, jednak stanowiące pierwowzory dla obecnej wiary.                                                                                                                                   Jednocześnie człowiek niszcząc przyrodę, nie mając do niej szacunku, tym samym zniszczył w sobie owe mityczne wierzenia będące tak silne u naszych przodków.  Świat ten jednocześnie przeraża  i intryguje. W każdym razie może stać się doskonałym przyczynkiem do lepszego poznania mitów naszego regionu. Ponadto co ciekawe, to właśnie religia słowiańska występuje w obronie najsłabszych, podczas gdy katolicyzm staje się pretekstem do gnębienia drugiego człowieka. Może się wydawać, że „Kostuszka” jest powieścią antyklerykalną, stawiająca w złym świetle ludzi Kościoła, ale w moim subiektywnym odczuciu, Mori jedynie ostrzega przed źle rozumianym pobożnością prowadząca do sadystycznego zachowania i zabobonu.
            Kolejną kwestią warta poruszenia stanowi to co najbardziej lubię silne charaktery. Bohaterowie powieści wywołują skrajne emocje, tak naprawdę poza nielicznymi wyjątkami: rodziną Brzostowskich (którą wręcz pokochałem już od pierwszych stron opowieści) i Miłą; próżno szukać pozytywnych postaci.  
                                                                                                                                                                    Ludzie „Kostuszki” są źli do szpiku kości, to prawdziwe demony w ludzkich ciałach, skrajni egoiści i psychopaci. Sprawiający, ze podczas lektury przechodzą dreszcze, straszą bardziej niż występujące w powieści zjawy, utożsamione ze słowiańską mitologią.
            Podsumowując „Kostuszka” straszy pokazując krzywdy, jakie najbliższe osoby są zdolne wyrządzić dziecku, jak mogą doprowadzić do całkowitego zniszczenia w nim jego psychiki i prawdziwej  samooceny. Dodatkowo przeraża owym pierwotnym lękiem, towarzyszącym człowiekowi od wieków, natomiast pod wpływem chrystianizacji i obecnej cywilizacji nieco zapomnianym, ale nie wypartym z ludzkiej podświadomości. Na przykład  lęk przez ciemnością bowiem może mieć swe zakorzenienie z obawą przed koszmarami, których można doznać albo samemu sprawić innym. Podczas lektury niejednokrotnie czułem dreszcze na ciele.
            Natomiast nie da się czytać tej książki w sposób zupełnie bezrefleksyjny, w pewnym sensie może być wręcz niewygodna właśnie z powodu poruszanej problematyki, przed którą nie da się uciec. Ona rozgrywa się na naszych oczach każdego dnia.  I właśnie za odwagę opisania tego Carla Mori ma u mnie dużego plusa.
            Myślę, że fanom horrorów, słowiańskiej mitologii która wkracza w dzisiejsze czasy powieść ta może się spodobać. Natomiast te osoby, które nie za bardzo lubią czytać o sadystycznych torturach zadawanych dzieciom lepiej, aby sięgnęły po inne pozycje, gdyż książka ta nie za bardzo przypadnie im do gustu. Podobnie, jak tym którzy nie lubią krytykowania i pokazywania Kościoła w złym świetle.  Mnie osobiście bardzo się podobała i nawet zaliczam ją do tych książek, których się szybko nie zapomina. A poruszanie kwestii uniwersalnych w każdym czasie stanowi jej duży walor.
            Sama autorka przyznaje, że długo pracowała nad obecnym kształtem tej historii, ja zaś dziękuję, że zdecydowała się ostatecznie dać ją do druku, dzięki czemu mamy naprawdę znakomity polski horror.
Polecam.
Moja ocena 8/10

 
ŹRÓDŁO: WYDAWNICTWO VIDEOGRAF
 
 

sobota, 15 kwietnia 2017


Księga Diny - Herbjørg Wassmo        

 

Malownicze krajobrazy północnej Norwegii z pięknym górskim krajobrazem, lofotami, morze i statki kupieckie, tam właśnie mieszka nastoletnia Dina, dla której los wcale nie okazał się łaskawy. Dziewczyna stała się dzika, nieokrzesana, wyzwolona i działająca poza wszelkimi społecznymi konwenansami. Poznajcie zatem Dinę Grønelv z rewelacyjnej „Księgi Diny” Herbjørg Wassmo. Zapraszam na recenzję!!!!!

Każdy potrzebuje miłości, czyjeś uwagi oraz rodzinnego ciepła. Herbjørg Wassmo pokazuje do czego może doprowadzić odepchnięcie dorastającego dziecka, do tego odepchnięcie przez najbliższych. Dziecka skazanego żyć w koegzystencji z duchami. „Księga Diny” rozgrywa się w północnej Norwegii w pierwszej połowie XIX wieku. Jest to zatem historia dziewczynki, która doprowadziła do śmierci matki w olbrzymiej męczarni, przez co została odrzucona przez ojca, który nieustannie obwiniał ją o tragedię i nie mógł znieść jej niezależności, dzikości tym samym postanawiając oddać ją do wiejskiej rodziny. Tam uczy się typowych prac w gospodarstwie, jak na przykład dojenie krowy.  Natomiast kiedy kończy szesnaście lat zostaje wydana za mąż za przyjaciela ojca, ponad trzydzieści lat starszego od niej Jakuba Grønelva z Reinsnes. Mężczyzna pragnie, aby zaspokajała jego potrzeby seksualne, dbała o dom wykonując wszystkie kobiece prace. Prowadzenia gospodarstwa ma ją nauczyć teściowa, Matka Karen. Dina jednak ani myśli podporządkować się narzucanym jej rolom, również pragnie mieć przyjemność ze współżycia cielesnego, a poza tym chce zajmować się tylko tym co lubi i sprawia jej przyjemność. Jest wolna i nieposkromiona niczym dziki koń nie dający się nikomu dosiąść. Szybko więc to mąż musi się jej podporządkować spełniając jej kaprysy.                                                                                   Niedługo po ślubie dochodzi do tragedii w której ginie Jakub, zaś młoda Dina zostaje jedyną panią Reinsnses. Od tej pory samodzielnie pragnie dbać o odziedziczony majątek. Wchodzi w świat typowo męski, w którym przyjdzie również zmierzyć się z rodziną męża.

            „Księga Diny” została nagrodzona Nagrodą Księgarzy Norweskich za najlepszą książkę dekady w 1990 roku. Moim zdaniem całkowicie zasłużenie. Jest to bowiem powieść niezwykła, szczególnie może pozytywnie zaskoczyć czytelników, którzy do tej pory w przypadku literatury norweskiej zetknęli się tylko z kryminałami. Pokazuje, że również w dziedzinie literatury pięknej Skandynawowie mogą znaleźć się w ścisłej czołówce.
Przede wszystkim zachwyca swym pięknem i nietuzinkowością. Już w trakcie lektury Prologu zastanawiałem się czy mam przed sobą powieść obyczajową, czy horror.  Wątpliwości te powracały i później. Stąd trudno mi jest ją jednoznacznie zaklasyfikować. Z jednej strony bowiem widzimy obraz społeczeństwa dziewiętnastowiecznego, zaglądamy do ich domów, kutrów rybackich, zwiedzamy urzekające krajobrazy tego kraju. Widzimy ich życie codzienne, pracę, problemy osobiste, jesteśmy świadkami ich rozmów, a nawet kłótni. Z drugiej natomiast, świat bohaterów powieści  jest niezwykle mroczny, zmarli nieustannie przebywają z żywymi, czuć ciągłą obecność duchów występujących, jako obserwator obecnych wydarzeń ale również w charakterze ciągłych wyrzutów sumienia, przypominają o wyrządzanej im za życia krzywdzie. Na pewno zaś nie potrafią przebaczyć, lecz w cichy sposób nękają i dręczą Dinę, która mam wrażenie nauczyła się obcowania z nimi, a ich widok nie sprawia na niej większego wrażenia. To właśnie owe mroczne opisy, zjawy sprawiają, że książka ta potrafi straszyć.
            Ponadto dość trudno jest jednoznacznie stwierdzić, o czym opowiada powieść. Na pewno jest o odrzuceniu przez najbliższych, o walce o własną niezależność czy prawo do indywidualności, walce o przysługujące prawa jako człowiekowi i kobiecie, ale przede wszystkim w moim odczuciu to wręcz dramatyczne poszukiwanie miłości. Dina pragnie kochać i być kochaną, jednocześnie nie doceniając, że prawdziwe uczucie ma na wyciągnięcie ręki. To historia uniwersalna, gdyż każdy w niej może odnaleźć chociaż niewielką cząstkę siebie. Wassmo po mistrzowsku odsłania najskrytsze zakamarki ludzkiej duszy.

            Przede wszystkim mówiąc o „Księdze Diny” nie sposób nie wspomnieć warsztatu Wassmo. Dla mnie jest  całkowicie przemyślana, nie ma tu zbędnych elementów, czegoś przypadkowego, lecz miałem wrażenie, że autorka dosłownie każdy szczegół dokładnie przeanalizowała. Podzielona została na pięć części: Epilog ( wręcz fenomenalnie wprowadzającego do atmosfery opowieści, wywołującego przynajmniej u mnie ciarki, a jedocześnie pewien niedosyt sprawiający, że chciałem, jak najszybciej przejść do dalszej lektury), trzy części oraz Prolog (zamykający akcję tomu pierwszego i dający przedsmak drugiego). Każdy rozdział rozpoczyna się od cytatu z Pisma Świętego, mającego być jakby wstępem do tego o czym będzie w nim mowa, co za chwilę zdarzy się w życiu bohaterów. Jednocześnie przyciągając uwagę w stronę Diny. To właśnie dla niej Biblia, którą ma po zmarłej matce, nazywana przez nią Księgą Hjertrud stanowi pewnego rodzaju przewodnik, i najpiękniejszą ze wszystkich książek. Często odwołuje się do niej i nieustannie jej towarzyszy. Często w wypowiedziach tytułowej bohaterki słuchać właśnie „w Księdze Hjertrud jest….” Tym samym stała się ona wręcz dla niej nieodłącznym towarzyszem życia.
            Ponadto doskonały styl, język barwne dialogi sprawiają, że powieść stała się dla mnie prawdziwą, na najwyższym poziomie ucztą literacką. Widać przy tym wspomniany przez mnie kunszt pisarki. Nawet pokazując najodważniejsze sceny erotyczne, nie używa wulgarnego języka, są one zachowane w granicach dobrego smaku i bardzo delikatny sposób pokazane. Zresztą cała warstwa językowa jest  bez żadnych wulgaryzmów, pokazując że również współcześnie można napisać powieść posługując się pięknym literackim językiem. Dodatkowe ukłony śle pod adresem Ewy Partygi, której przekład mam wrażenie doskonale oddaje intencje Wassmo. I również dzięki niej mogłem zachwycać się właśnie pięknem tej książki, od której trudno było mi się oderwać. Czyta się ją mimo, że liczy około 580 stron błyskawicznie, mi zajęła ona trzy dni.
            Warto przy tym wspomnieć, że autorka z niezwykłą wręcz pieczołowitością oddaje również charakter epoki. Pokazuje toczące się wówczas ważne z punktu widzenia Norwegów wydarzenia polityczne, mające wpływ na ich życie. Słychać komentarze bohaterów wypowiadających się na ich temat, a dla wielu może być również doskonałą okazją do pogłębienia swojej wiedzy na temat tego kraju. Przede wszystkim słychać o silnym wpływie toczącej się wojny krymskiej na życie tamtejszej społeczności. To właśnie kolejny element, który potęgował mój zachwyt tą książką w trakcie lektury.
            Wreszcie olbrzymie brawa za stworzenie pełnokrwistych bohaterów. Szczególnie mam na myśli samą Dinę. O ile z początku czuje się do niej olbrzymią sympatię, solidaryzuje się z nią oraz współczuje; to w raz z biegiem akcji można ją znienawidzić. Jest to najbardziej kontrowersyjna postać z całej powieści. Nie chce za wiele zdradzać, aby nie psuć przyjemności samodzielnego poznawania jej. Jednak mogę stwierdzić, że widać właśnie na niej, jak piętno przeszłości, doznane cierpienia, poczucie winy oraz odrzucenie może zmienić człowieka w istotę całkowicie pozbawioną uczuć. Zimną i wyrachowaną. Mimo całej mojej sympatii, jaką do czuje do Diny, to przyznam się, że były momenty, w których mnie irytowała i nawet ja miałem już jej dojść. 
Dla mnie jest to osoba dzika, wyzwolona ze wszelkich społecznych norm, całkowicie niezależna i samodzielna, która mimo traumatycznych przeżyć jest twarda i to ona potrafi, jak nikt inny wszystkich sobie podporządkować. Z nią nie ma żadnej dyskusji i biada temu, co jej się narazi. Dla niej nie ma żadnych zakazów.  Doskonale potrafi wykorzystywać ludzi i wydarzenia do własnych celów. Zawsze osiąga to co sobie zaplanowała, dla Diny bowiem nie istnieją absolutnie żadne granice. To jedna z najbardziej groźnych kobiet w literaturze.
Przypatrując się pozostałym osobom miałem wrażenie, jakby wszyscy oni znajdowali się w cieniu Diny, gdzieś przez nią stłamszeni i zdecydowanie to ona właśnie gra pierwsze skrzypce, skupiając na sobie dosłownie całą uwagę czytelnika. Pozostali są tylko tłem do opowiedzenia jej życia.
Trochę inaczej tylko to wygląda w momencie, gdy pojawia się w tej historii pewne dziecko, niestety nie mogę zdradzić jakie. Ale widać, że to właśnie ono może stać się w kolejnych tomach godnym jej rywalem, skupiając w sobie dosłownie wszystkie najgorsze cechy kobiety.
            Podsumowując „Księga Diny” to powieść niezwykła, jeśli tylko zacznie się ją czytać, nie będzie można się od niej oderwać aż do ostatnie strony. Jej minusem jest, że w trakcie jej lektury, wszystkie inne książki w dziwny sposób tracą swój blask, a Dina ogarnęła całkowicie na ten czas mój umysł i serce. Zachwyca ona swą uniwersalnością, bowiem wiele sytuacji z życia bohaterów mogą mieć odzwierciedlenie w życiu czytelników. Pokazuje ona najskrytsze pragnienia tkwiące w duszy ludzkiej, przede wszystkim miłości, jak również potrzeby duchowe, przekonanie, jakoby życie ludzkie nie kończy się wraz ze złożeniem do grobu, lecz trwa nadal. Wassmo pokazuje w mistrzowski sposób wspólne przenikanie się świata rzeczywistego z transcendentnym. Świat ludzi i duchów łączy się silnie ze sobą, przypominając wręcz najlepsze dzieła epoki Romantyzmu. Nie wszystko oko ludzkie może przeniknąć i zobaczyć, istnieje bowiem świat niedostępny dla naszych zmysłów. Dla tych co z nim obcują może stać zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem równocześnie.
Myślę, że fanom norweskiej literatury oraz wielbicielom literatury pięknej na najwyższym poziomie na pewno książka ta przypadnie do gustu. Ja natomiast, nie mogę doczekać się, kiedy zacznę czytać kolejne tomy trylogii, aby jak najszybciej poznać dalsze losy bohaterów powieści.
Koniecznie dajcie znać w komentarzu, czy udało mi się Was zachęcić do lektury „Księgi Diny”, a jeśli ją czytaliście ciekawy jestem Waszych wrażeń.

Polecam,

Moja ocena 10/10

                                                           Źródło: Wydawnictwo Smak Słowa

piątek, 7 kwietnia 2017


MROCZNY
PIĄTEK

 
W CIENIU PRAWA – REMIGIUSZ MRÓZ

Z książkami Remigiusza Mroza mam wrażenie, że jest niczym w rosyjskiej ruletce, raz się trafi a raz przegra. Są one  niezwykle zróżnicowane pod względem poziomu, chociaż ta sama powieść jednemu podoba się bardzo, drugiemu mniej – jak w przypadku każdej książki. Jakie jest zatem moim zdaniem „W cieniu prawa” Remigiusza Mroza? Tych co są ciekawi zapraszam na recenzję !!!! J

         Na wstępie mogę od razu zaznaczyć, że jak do tej pory generalnie zawsze byłem, jeśli nie w czytelniczej ekstazie; to przynajmniej zadowolony z propozycji, jakie dawał czytelnikowi opolski pisarz, śląc pod adresem autora wiele komplementów – tym razem tak nie będzie. Jednak wszystko po kolei.
            Remigiusz Mróz opowiada  historię rozgrywająca się na terenie Austro-Węgier w roku 1909. Cała akcja zostaje umieszczona w dworku arystokratycznym Reisental. Tam ginie najstarszy syn właściciela posiadłości, Julius Reigner. Winą za to zostaje obarczony Erik Landecki, który właśnie rozpoczął w majątku pracę w charakterze czyścibuta. Grozi mu kara śmierci przez powieszenie i nic nie wskazuje, aby udało mu się jej uniknąć. Jedynie Sophie, narzeczona Marca – Olivera będącego młodszym bratem zmarłego, nie wierzy w winę służącego. Jej zdaniem zrobił to ktoś z domowników, ktoś kto najwięcej może zyskać na tym. Na własną rękę rozpoczyna prywatne śledztwo, z pomocą przyjdzie jej adwokat Willy Hütter – którego wynajęła do obrony chłopaka. Niedługo po tym wydarzeniu dochodzi do kolejnego dziwnego zdarzenia,  wszystko wskazuje na fakt, jakoby komuś bardzo zależało, aby to właśnie Landecki został skazany. Nie cofnie się przed niczym, żeby to osiągnąć. Śmierć Juliusa stanie się jedynie początkiem niebezpiecznej gry, w której każdy pokaże swoją prawdziwą twarz, a na jaw wyjdą od dawna skrywane  rodzinne tajemnice.

„W cieniu prawa” w moim odczuciu jest najgorszą, jaką do tej pory czytałem książką tego autora. Potrafiła mnie zaciekawić tylko w kilku pierwszych rozdziałach, miałem wrażenie, że zapowiada się kolejna rewelacyjna pozycja, niestety bardzo szybko się rozczarowałem. Cała fabuła średnio mnie zainteresowała. Przede wszystkim zamiast straszyć, niejednokrotnie mnie bawiła swoją naiwnością. Wiele rzeczy z akcji samej powieści, jest łatwych do przewidzenia, nawet dla mnie choć nie jestem specjalistą w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. O ile w przypadku dotychczasowych jego pozycji wierzyłem w narrację Mroza, tym razem była dla mnie zupełnie niewiarygodna. Trudno sobie na przykład wyobrazić, aby tajna policja polityczna, jaką była Ochrana mająca de facto nieograniczone kompetencje, mieszała się w waśnie rodzinne. Nie wspomnę już o nadinterpretacji, jakiej dokonuje autor w przypadku śmierci św. Marka, o której nawet najstarsze źródła nie podają, jak zginął Ewangelista. Jedynie według tradycji jest mowa, jakoby miałby być ciągnięty ulicami Aleksandrii – wspomina też o tym Remigiusz Mróz w swojej powieści. Jednak dalszy opis pisarza, nie ma żadnych odzwierciedleń źródłowych. Zdaję sobie sprawę, że mamy do czynienie z licentia poetica, jednak dla mnie jako historyka, stanowiło to pewnego rodzaju minus.
Ten Remigiusz Mróz, który choćby podczas lektury cyklu o komisarzu Forście, Behawioryście wywoływał dreszcze, siedziałem w fotelu niczym sparaliżowany, obgryzając z nerwów paznokcie; tym razem absolutnie mnie nie poruszył. Podczas lektury w ogóle nie towarzyszyły mi, jakiekolwiek większe emocje. Nawet sceny tortur, gdzie pisarz mógł już do woli pomęczyć bohatera, tym bardziej że około 100 lat temu nikogo nie dziwiły takie metody przesłuchań; nie wywarły większego wrażenia.
Ponadto sami bohaterowie.  Czytając prozę wychodzącą spod jego pióra, zdążyłem się przyzwyczaić do naprawdę mocnych, wyrazistych postaci; jedne się lubi a inne nie, jednak do tej pory zawsze znalazłem swoich ulubionych. Tym razem praktycznie tak nie było, może z wyjątkiem  Sophie, do której poczułem lekką sympatię, ale na pewno nie taką, jak choćby do innych kobiecych bohaterek typu: Joanna Chyłka, Beata Drejer czy wreszcie marszałek Seyda.
Losy samego głównego bohatera Erika były dla mnie kompletnie obojętne,  był on po prostu nijaki. Podobnie rzecz się ma z antagonistami powieści. Mają oni być niczym diabeł wcielony, zło w czystej postaci, tym czasem zamiast straszyć śmieszą,  
            Jedynym plusem całej książki to oczywiście pewnego rodzaju wyznacznik w przypadku tego autora, czyli świetny styl,  niezwykle plastyczny oraz dopasowany do epoki język i rewelacyjne dialogi pokazujące do jakiej grupy społecznej należy  osoba zabierająca w danym momencie głos, to wszystko sprawia, że  książkę czyta się przyjemnie i szybko. No właśnie i nawet tu przeradza się w minus, bo w moim subiektywnym odczuciu, mając przed sobą ludzi działających w tytułowym cieniu prawa, powieść ta absolutnie nie powinna być przyjemna.
            Podsumowując „W cieniu prawa” jest dla mnie najgorszą powieścią Remigiusza Mroza, która według mnie nie powinna się ukazać. W zamyśle autora miała być pewnego rodzaju sagą rodzinną, która ostatecznie ograniczyła się do jednego tomu stając się thrillerem w stylu retro. Dla mnie jednak nie straszy.
Osobiście traktuję ją w kategorii wypadku przy pracy, który przecież każdemu może się przydarzyć. Tym bardziej, że po tej książce wyszedł między innymi „Behawiorysta”, który zrobił na mnie olbrzymie wrażenie (szczegółowo omówiłem go w recenzji z poprzedniego tygodnia). I tak niech zostanie, a tymczasem czekam na kolejne propozycje autora. Oczywiście nadal pozostaje on w czołówce moich ulubionych twórców, niestety na razie w tym jednym przypadku owe mrozowe oblicze nie przypadło mi do gustu.
Moja ocena: 5/10

                                                        Źródło: Wydawnictwo Czwarta Strona