środa, 3 maja 2017


WIELORYBY I ĆMY – SZCZEPAN TWARDOCH

Po raz pierwszy w Literackiej Podróży zagościł dziennik, do tego nie byle kogo, lecz samego Szczepana Twardocha. Nie ukrywam, że opowiedzieć o nim, jest mi dość trudno ze względu na bardzo osobisty jego charakter. Stąd czuje się poniekąd tak, jak miałbym ocenić samego człowieka i posiadane przez niego doświadczenia, a to dla mnie jest  niemożliwe. Jednak uważam, że jest to kolejna niezwykle ważna publikacja w dorobku tego autora, zasługująca na uwagę. Mam nadzieję, że uda mi się parę zdań powiedzieć o tej niezwykłej książce, przy okazji pozwolę sobie na pewną swobodną interpretację. Jaką? Zapraszam na recenzję.

         „Wieloryby i ćmy. Dzienniki”  Szczepana Twardocha zawierają lata 2007-2015, jest to okres w którym pisarz zaczyna stawać się coraz bardziej popularny. Minął czas, kiedy od dość mało rozpoznawalnego twórcy opowieści z dziedziny fantastyki - staje się między innymi za sprawą „Wiecznego Grunwaldu” -  autorem literatury historycznej na najwyższym literackim poziomie. Zdobywa uznanie krytyków i czytelników, o czym świadczą przyznawane mu kolejne wyróżnienia.
            Twardoch opowiada o swojej rodzinie, na przykład jesteśmy świadkiem narodzin jego drugiego syna i towarzyszących mu emocji; podróżach, literaturze, refleksji nad światem, otaczającą rzeczywistością czy przemyśleń związanych z napotykanymi ludźmi – nie zawsze rodziny i przyjaciół, lecz również tych spotkanych obcych osób na ulicy czy w pociągu.  Tak, jak zawsze snuje  niezwykle głębokie i często wręcz fleksyjne przemyślenia. Pokazuje w nich, że wbrew pozorom przeszłość wcale nie różni się od teraźniejszości, a teraźniejszość od przeszłości. One się przenikają, a historia zawsze zamyka koło. Ludzie żyjący kilkadziesiąt lat wcześniej podobnie czuli, przeżywali problemy i z nimi się zmagali, co współczesny czytelnik. Niejednokrotnie nawet los żyjących w przeszłości i teraźniejszości jest identyczny, na przykład giną w ten sam sposób, osieracając  dzieci. Tym samym ziemia po której chodzimy jest jednym wielkim cmentarzyskiem, wszędzie  gdzie stawiamy kroki leżą ludzkie szczątki. Jest  niemym świadkiem wydarzeń minionych i obecnych i tych co nastąpią.
            Akcja dzieje się w kilku miejsca równocześnie w norweskim Spitzbergenie i na Śląsku, ale również w Warszawie i Krakowie. Miejsca o których autor opowiada niezwykle płynnie się ze sobą przeplatają. Z właściwą sobie dokładnością i plastycznością za pomocą słowa maluje ich obraz. Widzimy mieszkańców, zwyczaje, warunki klimatyczne, a jak w przypadku norweskich terenów graniczących z Rosją również faunę: tytułowe ćmy bujające w powietrzu, lisa polarnego szukającego pożywienia itp. Dzięki autorowi miałem nieodparte wrażenie, jakbym tam razem z nim przebywał.  
            Pisarz w typowy dla siebie sposób próbuje  połączyć przeplatające się w nim tradycje polskie, niemieckie i śląskie. Szczepan Twardoch bowiem jest Ślązakiem z krwi i kości, bardzo mocno wrośnięty w region z którego pochodzi, ale nie tylko pokazuje swój lokalny patriotyzm, ale również patriotyzm narodowy.  Odwołuje się do historii, przedstawiając losy ludności tam zamieszkującej, często mówiącej w języku niemieckim i żyjących w duchu niemieckości, która w momencie przyłączenia Górnego Śląska do Polski, zostaje  w bezmyślny i głupi sposób polonizowana. Oczywiście nie potępia  samej polskości, ale sposoby jej wszczepiania; na przykład wykorzystując psychologię dziecka, pokazuje obraz chłopca Jorga, będącego do tej pory  Jorgiem, teraz w szkole nazywa Jerzym, aby po powrocie do domu na nowo stać się Jorgiem. To przecież imię jest u dziecka wyznacznikiem jego tożsamości, a nauczycielka poprzez stosowanie kar cielesnych do momentu, kiedy chłopiec nie wypowie polskiego imienia, całkowicie burzy w nim świadomości kim faktycznie jest.
            Opowiadając o „Wielorybach i ćmach” nie sposób pominąć, podobnie do wszystkich książek wychodzących spod jego pióra, przepięknej warstwy literackiej.  Dostałem tu dosłownie wszystko to, co lubię w twórczości Szczepana Twardocha. Przede wszystkim język sprawiający, że dziennik nie czyta się, lecz pochłania. Wciąga on niezwykle mocno w twardochowski świat. Jednocześnie jest wyznacznikiem i charakteryzuje ludzi, których spotykamy na jego kartach. Słyszymy śląski dialekt i piękną polszczyznę, wreszcie w pewnym momencie pojawia się nawet „polska łacina”. Autor zwraca na to bardzo dużo uwagi, próbując nawet w pewnym momencie określić czy słyszy osobę mówiąca w „naszym dialekcie” czy może w zmieszanym, a może po czesku. Jeśli ktoś do tej pory,  miał wątpliwości czy Szczepan Twardoch jest poliglotą, to po lekturze tej książki nie będzie miał najmniejszych wątpliwości, że tak. Poza wspomnianymi wypowiedziami w tle słyszymy również język czeski, niemiecki, angielski. Właśnie ten zabieg nadaje całości bardzo dużej wiarygodności, a tym samym autentyczności.   
            Do tego dochodzą typowa u Twardocha zabawa, czy wręcz gra słowem. Może nie jest ona aż tak rozwinięta, jak w przypadku „Morfiny”, jednak jest na pewno zauważalna. To właśnie za jej pomocą autor przedstawia bardzo głębokie refleksje filozoficzne. 
            Wreszcie rzeczywiście sama konstrukcja „Wielorybów i ćmy” sprawia wrażenie, że z jednej strony mamy dziennik pokazujący osobę Szczepana Twardocha, na co dzień nieznanym świetle, jako kochającego ojca bawiącego się z synami, zapracowanego pisarza całkowicie oddanego swojej pracy; z drugiej zaś można również mieć wrażenie czytania dość nietypowej powieści, której bohatera można utożsamić z przysłowiowym Kowalskim. Autor w swojej narracji jest szczery, nie próbuje udawać kogoś kogo nie jest. Jest mężem, ojcem, pisarzem, mężczyzną, przyjacielem, przechodniem, podróżnikiem; takim jak wszyscy. Dzięki temu Szczepan Twardoch przestaje być poniekąd gdzieś daleko oddaloną osobą, ale staje się bliski, podobny do czytelnika, który może w nim znaleźć wiele podobnych doświadczeń. Pokazuje  w niezwykle otwarty sposób swoje sympatię i antypatię. Jednocześnie  taka konstrukcja książki, daje właśnie  szerokie spektrum interpretacyjne, w którym może przeplatać się dziennik, z powieścią. Tak samo, jak w „Morfinie” czy „Drachu” mamy autora w pierwszej osobie opowiadającego o sobie, oraz narratora wszechwiedzącego czerpiącego z przeszłości i przez to znającego losy, ludzi żyjących przed nim.
            Natomiast pozostając przy kwestii interpretacyjnej miałem wrażenie, że Szczepan Twardoch bohaterów do swoich powieści czerpie od ludzi żyjących wokół niego, od rodziny i przyjaciół. Nadając książkowym postaciom losy i cechy ludzi żyjących faktycznie. Poza tym również daje im swoje cechy, i nie wiem czy gdzieś po części przypadkiem się z nimi w pewnej mierze nie utożsamia. Oczywiście są to moje własne  dość luźne przemyślenia.
            Podsumowując „Wieloryby i ćmy. Dzienniki” to z jednej strony dzienniki wypełnione przemyśleniami samego Szczepana Twardoch i jego wspomnieniami. Poznajemy najważniejsze momenty z życia osobistego pisarza, dzieli się swoimi refleksjami z przeczytanych lektur, jak również opowiada o swojej pracy wspominając przy tym o poprzednich tytułach. Z drugiej zaś strony mamy, jakby powieść napisaną w dość nietypowy sposób, której główny bohater już niekoniecznie nazywa się Szczepan Twardoch ale X, mogąc być dosłownie każdym z nas. Mnie książka ta bardzo się podobała i nie mogłem wręcz się od niej oderwać. Dziękuję autorowi za niezwykłą szczerość bijąca z niej, dzięki temu  stał się o wiele bliższy czytelnikowi, a nie pisarzem gdzieś daleko od nas. W każdym razie Szczepan Twardoch pokazuje, ze zawsze warto być sobą, takim jakim się jest. I niech to stwierdzenie stanowi puentę tej recenzji.

Polecam.

Moja ocena 9/10

                                                               Źródło: Wydawnictwo Literackie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz