niedziela, 28 maja 2017


WILLOW – VIRGINIA C. ANDREWS
 
Moda na sukces czy raczej przepis na sukces jest nieprzerwanie od dawna taki sam. Duża porcja bogactwa, tu używamy pięknych rezydencji, luksusowych samochodów oraz drogiej biżuterii. Do tego szczypta osobistych problemów bohaterów, wreszcie garść rodzinnych sekretów i gotowe - mamy typowy scenariusz telenoweli lub powieść sagę.
 
Do tego właśnie nurtu należy po raz pierwszy publikowana w Polsce „Willow” Virginii C. Andrews.  
 
         Stanowi ona pierwszy tom sagi rodzinnej. „Willow” opowiada historię dziewiętnastoletniej dziewczyny z zamożnej rodziny. Ojciec jej  jest cenionym psychiatrą i właścicielem kliniki. Wychowana została w przekonaniu, że została adoptowana,  ponieważ biologiczna matka była chora psychicznie. Matka adopcyjne (M.A jak nazywa ją tytułowa bohaterka) zaś robiła dosłownie wszystko, aby zatruć córce życie, przekonać ją oraz otoczenie, jakoby odziedziczyła ona chorobę umysłową. Jedynie zawsze mogła liczyć na troskę i miłość ze strony niani Isabell, którą  nazywała Amou. Tak właśnie upływało dzieciństwo Willow. Teraz jest już studentką, M.A zginęła dwa lata wcześniej w wypadku samochodowym. Niespodziewanie przychodzi do niej wiadomość o tym, że ojciec jest w ciężkim stanie w szpitalu i zostało mu nie wiele życia. Willow koniecznie przed śmiercią chce zobaczyć ukochanego tatę, który zawsze obdarzał ją miłością. Mężczyzna umiera zostawiając jedynaczce  tajemniczy list wraz z pamiętnikiem. Po ich lekturze życie dziewczyny zmienia się radykalnie i nic już nie będzie takie samo. A na jej drodze stanie bogaty i przystojny mężczyzna, przy którym serce panny de Beers zacznie bić mocniej.
 
            W moim odczuciu „Willow” to powieść obyczajową z elementami romansu. Oczywiście sam wątek miłosny między nią a Thatcherem zajmuje dojść ważne miejsce w narracji, jednak nie on ma stanowić główny pion fabuły. Przede wszystkim został przedstawiony  obraz dziewczyny, która doskonale zna smak odrzucenia z powodu nie przystawania do pewnych ram zachowania, wymaganych od niej przez matkę adopcyjną, jak również narzeczonego Allana. Już w dzieciństwie czuła smak pogardy ze strony M.A, nigdy nie doznała od niej choćby odrobiny miłości, jedynie niczym nieuzasadnioną nienawiść oraz przekonanie, że powinna być wdzięczna im, że zechcieli przygarnąć sierotę. Ponadto nad jej życiem wiecznie wisiało rzekome widmo choroby psychicznej.
Obecnie będąc już studentką nadal musi walczyć o samą siebie, o prawo do samostanowienia nawet wbrew woli otoczenia. Dla odmiany teraz ciotka przypomina jej o długu wdzięczności, jaki powinna czuć do rodziny ojca, dla której nigdy nie będzie pełnoprawnym członkiem. To jest pierwszy rodzaj cierpienia, chyba najdotkliwszy, kiedy ów brak akceptacji płynie ze strony najbliższych. Gdyby tego było mało, również jej narzeczony zgadza się na związek z nią, jeśli spełni jego oczekiwania. Na pewno w przypadku chłopaka nie ma  miłości bezinteresownej. I znowu ten, kto powinien być dla niej wsparciem okazuje się kolejnym gnębicielem.
Andrews w mistrzowski sposób pokazuje, jak bardzo tego rodzaju wieloletnie cierpienia mogą zostawić w sercu człowieka bardzo mocne rany, odbijając się dosłownie na wszystkich dziedzinach życia. Brak wówczas pewności siebie, nieumiejętności obrony wobec ataków oraz pewnego wycofania się.
            Mimo tego Willow potrafi znaleźć w sobie wewnętrzną siłę, aby przeciwstawić się wszechobecnej presji i nawet wobec braku akceptacji ze strony otoczenia, walczyć o to, co dyktuje jej serce. To kobieta silna,  zdecydowana, jednocześnie bardzo wrażliwa i krucha. Nie potrafi myśleć o sobie, lecz najważniejsze jest szczęście bliskich. W trakcie lektury miałem wrażenie, że doskonale nauczyła się bronić wobec psychicznej przemocy, jaką wobec niej się stosuje. Jest dumna oraz zna swoją wartość z czasem bardzo zdecydowanie pokaże, że pora aby  ona samostanowiła o sobie, nawet jeśli jej decyzje nie podobają się innym.
            Kolejny element zajmujący dość ważne miejsce w powieści to świat bogaczy z Palm Beach. Ludzi próżnych, nie widzących niczego poza czubkiem swojego nosa. Absolutnie nie liczą się z uczuciami innych, są niewrażliwi na cudze cierpienie, do tego stopnia, że nie ma w tej dzielnicy szpitala ani cmentarza. Gdyż śmierć i choroba nie należą do dobrego tonu. Wśród nich musi zawsze panować głupkowata radość. Określenie, jakim określił ich jeden z bohaterów powieści „pustaki” wydaje się w stu procentach adekwatne. Nic nie robią bezinteresownie. Mimo pokazywanej pozornej wesołkowatości. Dla mnie byli oni wręcz przerażający z powodu swojej obłudy, hipokryzji czy cynizmu. Szczerze mówiąc nawet na chwilę nie chciałbym znaleźć w takim otoczeniu.
            Wreszcie na uwagę zasługują sami bohaterowie. Są to na pewno osoby bardzo wyraziste, o mocnych charakterach, można ich lubić lub nienawidzić i dojść mocno zapadają w pamięć.
Przede wszystkim do moich ulubionych postaci, cóż tu dużo mówić na pewno należy tytułowa Willow i Thatcher. Jeśli chodzi o pannę de Beers, opowiedziałem o niej już wcześniej, więc przejdę do Thatchera. Należy  do jednych z najlepszych adwokatów w Palm Beach. Dzięki wygranym sprawom, w których prezentował miejscowych notabli oraz znajomościom rodziców, Bunny i Ashera Eatonów, zaliczany jest do jednych z najlepszych partii. Nigdy nie poznał smaku prawdziwej miłości. Całkowicie nie podoba mu się miejscowy styl życia, nie pociągają go urządzane bale, imprezy itp. Jednak nie potrafi się od nich uwolnić, miałem wrażenie, jakby bardzo mocno przesiąkł tym, stając się podobnie od innych niewolnikiem owej wesołkowatości. Dopiero poznanie Willow sprawia, że pokazuje on swoją prawdziwe oblicze, człowieka wrażliwego, pragnącego w życiu czegoś więcej niż tylko życia od zabawy do zabawy. Podobnie do niej jest nierozumiany przez rodziców, zwłaszcza matkę, która nie rozumie jego pracoholizmu, przecież praca nie jest w życiu ważna, ważne aby się dobrze bawić. Wbrew pozorom tą dwójkę wiele łączy, wręcz jakby byli pokrewnymi duszami. Bardzo jestem ciekaw, jak potoczy się ich wątek w kolejnych tomach.
Podsumowując wydawać by się mogło, że „Willow” to kolejny typowy romans, coś może w rodzaju „Mody na sukces”, jednak nic bardziej mylnego. Dla mnie stanowi doskonałe studium zarówno psychologiczne: pokazujące jak bardzo krucha jest ludzka psychika, jak można wyrządzić krzywdę tkwiąca w sercu człowieka do końca życia; jak również studium socjologiczne pokazujące wręcz mistrzowski sposób życie miejscowej elity i ich sposób myślenia. Muszę przyznać, że mimo pewnych potknięć autorki, szczególnie mam tu na myśli pewien element nadprzyrodzony, jednak nie chce zdradzić jaki J,  jest  bardzo dobrą powieścią obyczajową. Pierwszy tom bardzo mi się spodobał i z niecierpliwością czekam na więcej. Sam pomysł właśnie sagi jest w moim odczuciu strzałem w dziesiątkę, gdyż otrzymujemy pełną opowieść, bez żadnych skrótów, a autorka ma dużo miejsca, aby szczegółowo opowiedzieć losy bohaterów dokonując przy tym głębszych przemyśleń. Dużo jest w niej poruszonych kwestii uniwersalnych, w których wiele osób nawet prowadzących zupełnie inny styl życia niż bohaterowie książki, mogą się odnaleźć. Z drugiej strony przenosi w świat luksusu, którego każdy przecież chce doznać. Zdaję sobie sprawę, ze nie wszystkim przypadnie ona do gustu, lecz wielbiciele chwytających za serce powieści obyczajowych powinni być z niej zadowoleni.
Polecam
Moja ocena 7/10
 
                                           Źródło: Wydawnictwo Pruszyński i Spółka

piątek, 26 maja 2017


MROCZNY
PIĄTEK

 

ZABIJ MNIE ZNÓW – RACHEL ABBOTT

 
Na ile możemy zdawać sobie sprawę z grożącego zagrożenia? Płynącego zresztą od tych, którzy są najbliżej nas.  Zadaliście może sobie pytanie: czy w kręgu Waszych znajomych, nie wspominając o mężu czy żonie, znajduje się seryjny morderca? Pytania te, mogą się wydawać absurdalne i całkowicie niedorzeczne, jednak Rachel Abbott uwielbiająca wytrącać czytelnika z dobrego samopoczucia, pokazuje, że w chwili ich urzeczywistnienia, zamieniają życie  w prawdziwy koszmar. Wówczas nam i ludziom, których kochamy grozi poważne niebezpieczeństwo. Wszystko natomiast zacznie się zupełnie niewinnie, na przykład telefonem do małżonka. Kolejne natomiast zdarzenia przewrócą życie o sto osiemdziesiąt stopni. Tak właśnie przydarzyło się Maggie Taylor, bohaterce „Zabij mnie znów” Rachel Abbott.

            Maggie pracuje, jako adwokat i ma bronić Alfa Hortona, jednego z najbardziej zwyrodniałych złoczyńców. Prywatnie, jest szczęśliwą matką dwójki dzieci, Josha i Lily oraz żoną, Duncana.  Śmiało może pochwalić się udanym życiem rodzinnym i być szczęśliwą, mając kochającą się rodzinę. Do momentu, gdy dowiaduje się, że mąż po otrzymaniu sms-a, zostawił dzieci bez opieki i wyszedł z domu. Kobieta jest wściekła na nieodpowiedzialność mężczyzny, jednak zaczyna zastanawiać się co takiego musiało się stać, że to zrobił. Nigdy bowiem nie zachowywał się tak. Jej obawy, narastają w chwili, gdy synek mówi jej, że w telefonie ojca widział zdjęcie pani, bardzo podobnej do niej, a niedługo potem dostaje tajemniczy telefon i rozmówca informuje, żeby przekazała Duncanowi, że ma niespłacony dług. Jeśli się z niego nie wywiąże – ona będzie następna. Wkrótce ginie młoda kobieta łudząco przypominająca prawniczkę. Niedługo potem dochodzi do kolejnego mordu. Ponadto   zbrodnie te, do złudzenia przypominają morderstwa dokonane na kobietach dwanaście lat temu. Adwokat z pomocą detektywa Toma Douglasa, będzie musiała podjąć działania mające na celu ochronę siebie i swojej rodziny. Z czasem zacznie poznawać zupełnie nieznane fakty z życia męża. A morderca nie cofnie się przed niczym, dopóki ponownie nie zrealizuje swojego diabolicznego planu.

            Rachel Abbott, której popularność przyniosło „Obce dziecko” powraca z kolejnym tomem o Tomie Douglasie – a od premiery „Zabij mnie znów” ukazała się kolejna powieść serii, a dwudziestego czwartego  maja  miała premierę następna. Stąd ci, którzy jeszcze nie poznali autorki, powinni spieszyć się, aby jak najszybciej nadrobić zaległości. Warto dodać, że książki te, można czytać bez znajomości poprzedniego tomu, gdyż każda z nich stanowi całkowicie odrębną historię. Jedynie o ile w „Obcym dziecku” poznaliśmy relacje Toma z jego bratem – tym razem skupiamy się nad jego związkami z kobietami, żoną Kate i ukochaną Leo. I mam dziwne przeczucie, że jeszcze wiele nieznanych faktów z prywatnego życia brytyjskiego stróża prawa  jest jeszcze do odkrycia, stąd ciekawi mnie czym ponownie zaskoczy  autorka.

            Abbott zadaje swoim czytelnikom pytanie, na ile znamy i czy w ogóle jesteśmy w stanie poznać drugiego człowieka. Często możemy być całkowicie nie świadomi, z kim żyjemy, kogo poślubiliśmy. Z kim rano wstajemy, spędzamy czas, snujemy plany i śpimy w jednym łóżku. Będąc razem przez wiele lat nie odkryjemy  jego prawdziwego oblicza, mało tego może okazać się, że nawet nie znaliśmy jego prawdziwego nazwiska.  Natomiast poznanie  przeszłości ukochanego, wcale się  nie spodoba. Wówczas bowiem okazuje się,  że w ogóle nie wiadomo z kim tak na prawdę się pobraliśmy, dotąd widzieliśmy jedynie jego jedne oblicze, całkowicie nie zauważając pozostałych  mrocznych twarzy. Nigdy nie przyszłoby do głowy, że może on od początku kłamać, zarówno w kwestii rodziny oraz swojego wcześniejszego życia.  „Zabij mnie znów” to przerażająca historia o sile kłamstwa w którym można żyć przez kilkanaście lat, a przede wszystkim może przydarzyć się wbrew pozorom każdemu. Jednocześnie  komu ma się ufać, jak nie swojej żonie czy mężowi, a pogodzenie się z prawdziwą przeszłością nie będzie wcale łatwe. Trudno przyznać się, że czasami obserwowało się  dziwne zachowanie współmałżonka, na przykład niczym nie sprowokowaną niechęć do obcych ludzi. Nic zaś nie boli tak, jak kłamstwo ze strony tych którym ufaliśmy, razem budowało się przyszłość i wspólnie marzyło. Gdy zniknie  fundament związku zostają ruiny, w których  stajemy się, także zupełnie inna osobą. Autorka, podobnie jak w „Obcym dziecku” pokazuje tym samym codzienność przeradzającą się w koszmar.

 Poza tym, powieść jest doskonałym thrillerem psychologicznym przedstawiającym, jak łatwo można manipulować psychiką drugiego człowieka. Szczególnie ogromna odpowiedzialność spoczywa na psychoterapeutach, ponieważ zdobywszy zaufanie pacjenta, mogą nim sterować do woli, jeśli tylko należy on do uległych. Ludzie udający się do nich, przeżywają często życiowe problemy, z którym dłużej nie są w stanie radzić sobie w pojedynkę, dlatego szukają rady i pomocy w wybrnięciu z życiowych zakrętów. Często są dotknięci innymi traumami z przeszłości, takimi jak na przykład: trudne dzieciństwo wynikające  z rodziny dysfunkcyjnej, pobyt w Domu Dziecka itp. Psycholog nigdy nie da gotowych rozwiązań, jedynie może pokazać różne rozwiązania tego samego problemu, z idącymi za nimi konsekwencjami, budując przez to lepszą samoocenę i samodzielność pacjenta. Jednak zawsze trzeba pamiętać, że to my sami jesteśmy sternikami naszego życia oraz nie każda sugestia musi być najlepsza, szczególnie szukanie rozwiązania przez Internet, który niesie ze sobą tyle samo dobra, co i zła. Tylko od wykorzystywania go, zależy co przyniesie. Abbott pokazuje, że właśnie ludzie z zaniżoną akceptacją siebie samego, do tego bardzo zranieni, mogą stać się najłatwiejszym celem różnego rodzaju psychopatów, a jedna zła decyzja zaciąży na resztę życia. Z tego właśnie powodu, „Zabij mnie znów” przeraża, że pokazane w nim sytuacje, mogą dziać się również na naszych oczach. Realizm płynący z powieści, potrafi zmrozić krew w żyłach.

Psychologizm widoczny jest również w kreowanych przez pisarkę postaciach. Ich zachowanie zmienia się wraz z każdą stronicą, przez co doskonale widoczna jest metamorfoza, jaką  przechodzą z biegiem akcji. Dokonywane przez nich wybory zaskakują nie tylko czytelnika, ale również ich samych, pokazując, jak daleko są w stanie posunąć się w obronie najbliższych. W każdym razie nie ma wątpliwości, że na pewno po tych wydarzeniach, nie będą już tacy sami, jak jeszcze parę dni temu. Całkowicie prawdziwe jest stwierdzenie widoczne na okładce o zatarciu granic między ofiarą a oprawcą, przechodzą oni od jednej do drugiej roli niezwykle płynnie, często to sekundy decydują o tym kim się stają. W każdym razie, są to ludzie, którzy z miłości gotowi są oddać własne życie, jak i zabić drugiego człowieka. Tym samym odkrywają  samych siebie, poznając się z nieznanej dotąd strony. A każdym razie, Abbott ponownie pokazuje, że zabicie człowieka może zarówno być  bardzo trudne, wręcz niewykonalne;  natomiast za moment – całkiem proste. Każdy bowiem jest mordercą, tylko nie każdy miał okazję sobie to uświadomić.   Nieustannie poznają oni, zarówno własne, jak i cudze całkowicie nieznaną twarz, już nie jedną  ale wiele.  Przez co również czytelnik, pozostaje w niepewności i nie jest w stanie ich do końca przeniknąć.  Ludzie ci, zaskakują nieustannie wraz z biegiem akcji.
Takie prowadzenie bohaterów wynika zresztą z całej konstrukcji powieści. Początkowo „Zabij mnie znów” wydaje się bardzo schematyczne, aby szybko rozwiać podobne wrażenie. W tej historii absolutnie nic nie jest oczywiste, wszystko jest płynne, a akcja pędzi z zawrotną szybkością. Wraz z Maggie i Tomem Douglasem próbuje się rozwikłać zagadkę, podążając za następnymi pojawiającymi się tropami. W mistrzowski sposób  przeszłości przenika się z teraźniejszością, one wręcz się zazębiają. Stąd w pewnym momencie zastanawiałem się czy mamy do czynienie z seryjnym zabójcą, który uśpił swą aktywność na dwanaście lat; czy może z jego naśladowcą. W każdym razie rozwiązanie zagadki nie było dla mnie oczywiste i mocno mnie zaskoczyło.

Podsumowując „Zabij mnie znów” może stanowić, doskonały początek przygody z kryminałem, jak również zachwyca tych, którzy już przeczytali wiele książek z tego gatunku. Abbott, która podbiła Amazon, wraz z kolejnymi pozycjami podbija również serca polskich czytelników, tworząc historie, które długo nie dadzą o sobie zapomnieć. Już nie mogę doczekać się kolejnych odsłon cyklu o nadinspektorze Tomie Douglasie, który zdecydowanie wpisuje się do kanonu moich ulubionych śledczych.  A Rachel Abbott zaliczam do moich ulubionych pisarek mrocznych historii.

Polecam.

Moja ocena 8/10


                                                      Źródło: Wydawnictwo Filia

niedziela, 21 maja 2017


LORD JOHN I SPRAWA OSOBISTA – DIANA GABALDON

 
         Książka stanowi moje pierwsze spotkanie z twórczością Diany Gabaldon, znanej z cyklu „Obca”. Dostajemy pewną bardzo delikatną w swej materii sprawę, tajemnicze morderstwo, przemierzamy londyńskie burdele i domy spotkań homoseksualistów, a do tego wszystko w oparach osiemnastowiecznej Anglii. Jednak sama powieść średnio mi się podobała. Dlaczego? Zapraszam na recenzję „Lorda Johna i sprawy osobistej” J

         Londyn 1757 r. Lord John podczas pobytu w popularnym wśród miejscowej elity Befsztyku, w którym umówił się ze swoim przyjacielem Harrym Quarrym, przypadkowo odkrywa, że narzeczony jego kuzynki, Joseph Travelyan cierpi na syfilis. Sprawa jest o tyle, dodatkowo delikatna, że mężczyzna należy do londyńskiej arystokracji, a ród Kornawalii z którego się wywodzi,  jest szanowany w całym kraju. Skandal więc, przede wszystkim może zaszkodzić, rodzinie przyszłej panny młodej. Postanawia on, omówić tę  kwestię ze swoim przyjacielem i przełożonym. Podczas spotkania dowiaduje się o śmierci jednego z żołnierzy, mogącego być wmieszanym w kradzież tajnych dokumentów wojskowych. Na rozkaz Jego Królewskiej Mości, John ma wyjaśnić tajemniczy mord. Jednocześnie również będzie szukał rozwiązania problemu zaręczyn kuzynki, doprowadzając do jej rozstania z narzeczonym. Szybko okaże się, że te dwie sprawy w dziwny sposób zaczną się ze sobą łączyć.

„Lord John i sprawa osobista” dość luźno nawiązuje do cyklu „Obca”, jedynie pojawiają się w nim postacie występujące w tamtej serii, jednak spokojnie można go czytać bez znajomości tamtej pozycji.
 Moje odczucia odnośnie do  powieści są dość mieszane. Przede wszystkim oczekiwałem znacznie czegoś więcej. Czytając streszczenie na okładce, w którym jest mowa o wstydliwej tajemnicy, zabójstwie, przemierzaniu najciemniejszych zakamarków Londynu przez angielskiego arystokratę; miałem wrażenie, że szykuje się cudowna uczta literacka na miarę mojej ukochanej „Złodziejki” Sarah Waters. Niestety dojść szybko poczułem się rozczarowany i kompletnie nie wiem z czego to wynika.  Mimo dość ciekawej fabuły,  książka jest  wręcz przytłaczająca. Liczy około 300 stron, które powinno się praktycznie przeczytać w ciągu jednego dnia; natomiast męczyłem ją trzy dni. Lektura naprawdę mnie zmęczyła i nie mogłem zbyt długo czytać. „Lord John…” niczym nie przypominał „Złodziejki” z jej lekkością stylu, trzymającą w napięciu akcją, ciekawymi postaciami. Gabaldon dała dokładnie wszystko odwrotnie.  Akcja ciągnie się flegmatycznie i powoli, w jednym rozdziale liczącym kilkanaście stron, a nieraz nawet ponad dwadzieścia, poza rozmową bohaterów nic się nie dzieje. Dyskutują, snują dywagację, zbierają informację, aby w kolejnym rozdziale dokładnie była powtórka z rozrywki. Tym samym, mimo naprawdę fajnie pomyślanej fabuły, która miała wszelkie szanse wbicia czytelnika w fotel – ma dosłownie wszystko to co lubię - jednak forma  podania, wywołała u mnie niestrawność. Ile bowiem można czytać, jak John Grey wszedł do lokalu rozrywki i rozmawia z tamtejszym personelem, a zanim dowie się czegoś ciekawego, ciągnie się to w nieskończoność. Wystarczyłoby nadać większej dynamiki akcji, a nawet skrócić  nawet o sto stron, i wyszłoby bardzo ciekawe opowiadanie. A tak, całkowicie zmarnowany potencjał.

            Podobnie kwestia bohaterów, którzy absolutnie mnie nie porwali. Główny bohater  znów mający w sobie dobry pomysł, bowiem jest żołnierzem armii Jego Królewskiej Mości, ma za sobą trudne doświadczenie wojenne, jego starszy brat zajmuje w wojsku wysokie stanowisko i długo nie chciał pozwolić mu walczyć na froncie; do tego jest homoseksualistą co również skrupulatnie ukrywa; jednak mimo to, w moim subiektywnym odczuciu, jest nijaki i bezbarwny, przez to trudno było mi odnieść się do tej postaci. Tak samo Travelyan, zapowiadający się na typowego drania i mordercę, na koniec zaskakuje, ale również nie wywołuje większych emocji. W większości tylko o nim słyszymy, a brakuje scen w których by się pojawił. 
Jedyną osobą, którą bardzo polubiłem jest Tom Byrd. Zatrudnia się w charakterze służącego Johna i wraz z nim chce odszukać swojego starszego brata, Jacka.  Jest lojalnym sługą i przyjacielem, dbającym o swego chlebodawcę, do tego niesamowicie zaradny. A jego pojawienie się wywoływał uśmiech. I tak będąc postacią całkowicie drugoplanową, wywołał u większą sympatię niż Grey.

            Tyle narzekania, pora na plusy. Gabaldon bardzo ciekawie pokazuje tło społeczne Anglii XVIII wieku. Dzięki niej jesteśmy w salonach arystokracji zbierającej się na swoje bale i kolacje, w klubie skupiającym w sobie miejscowych dżentelmenów dyskutujących o bieżących sprawach politycznych, czy wreszcie w londyńskich domach publicznych. Bardzo dokładnie poznajemy świat prostytutek i homoseksualistów. W przypadku tych pierwszych,  trudnią się nią już nastoletnie dziewczynki. Jednak mają one również swoje zasady, na przykład nienawidząc angielskich żołnierzy, nie obsługują wojskowych – nawet jeśli z tego powodu naraża się swej burdelmamie; upijają gości, mają różne przyrządy mające pobudzić męskie libido. Ich lokale są pięknie urządzone, mają eleganckie meble, mijając je od razu wiadomo, jakiego typu jest to miejsce. Natomiast lokale spotkań drugiej grupy różnią się całkowicie. Są niechlujne, schodzą się do nich miejscowi notable, którzy chcą ukryć przed światem swoje preferencje. Jednak zarówno pierwsi, jak i drudzy znają różne tajemnice, a ściany tych domów skrywają niejedną tajemnicę pilnie strzeżoną.
Książka na pewno nie zalicza się do erotyku, chociaż pojawiają się w niej odważne sceny erotyczne; a temat homoseksualny jest jednym z ważniejszych. Osoby, które niezbyt przepadają za taką tematyką, nie koniecznie powinni czytać „Lorda Johna…”, ci zaś którzy lubią powinni poczuć się usatysfakcjonowani. Mnie osobiście ona, niezbyt przeszkadzała, tym bardziej, że autorka nie przekracza granic dobrego smaku.

            Również kwestie erotyczne poruszone zostają w obrazie londyńskiej arystokracji, która w dodatku nie jest wolna  od złośliwości, między innymi wystawieniu na widok publiczny książki mogącej siać powszechne zgorszenie swą niemoralną treścią. W ten sposób godzi się w obłudną purytańską moralność, która gorszy się na bezwstydne powieści, zawierające nieskromne ilustracje, natomiast toleruje kochanki mężów – uważając to za coś normalnego, przecież żaden mężczyzna nie może należeć tylko do jednej kobiety. Pokazane w powieści hrabiny to typowe salonowe lalki, całkowicie uległe woli braci i ojców. Bez trudu akceptują wybranych im kandydatów na mężów.

 Niemniej ciekawie, Gabaldon odzwierciedla zwyczaje panujące w armii angielskiej, doskonale oddaje nastroje tam panujące w czasie walki. Młodzi żołnierze pragnący odznaczyć się w walce z wrogiem, a chroniący ich starsi. Często służba wojskowa wpisywała w tradycje miejscowych rodów arystokratycznych, przechodząc z ojca na syna, a starszy brat był dowódcą młodszego. Jednak nie zawsze obaj byli na wojnie, gdyż zdarzało się, że pod nieobecność najstarszego syna, młodszy – gdy nie żył ojciec- przejmował rolę głowy rodziny i on podejmował wszystkie najważniejsze decyzje dotyczące rodu.

            Ponadto sama społeczność Londynu skupia w sobie przedstawicieli różnych nacji: Anglików, Niemców, Irlandczyków itp. Każdy z nich dąży do własnych interesów, a okazywana pomoc niejednokrotnie nie jest bezinteresownie. Niemiecki oficer pomaga Johnowi w rozwiązaniu sprawy, tylko po to, aby armia angielska pokonała znienawidzonych przez nich Francuzów. Dostanie tajnych planów w ręce przeciwnika, mogłoby sprowadzić klęskę na Jego Królewską Mość i dać zwycięstwo wrogowi Rzeszy.
Ciekawą grupę stanowią Irlandczycy, są katolikami pilnie strzegącymi swych obyczajów, na przykład ślub musi być udzielony w koście rzymskokatolickim, nie przepadają za protestantami itp.  Wspierają się nawzajem w każdej sytuacji.
Dzięki temu więc, rysuje się ciekawa mozaika społeczna osiemnastowiecznej Anglii, jednak nie dominuje ona nad centralną osią fabuły, przez co zostają zachowane proporcje między zagadką kryminalną, ową delikatną sprawą nad którą pracuje lord John i Londynem osiemnastego wieku; co moim zdaniem stanowi niewątpliwy plus.

            Podsumowując „Lord John i sprawa osobista”  ma swoje wady i zalety, na pewno miłośnicy historii powinni być usatysfakcjonowani. Ja osobiście – jak wspomniałem- na początku mam do tej książki mieszane uczucia. Z jednej strony bardzo mi się podobała, ciekawiło mnie rozwiązanie sprawy kryminalnej i sposób, w jaki tytułowy bohater wymanewruje kuzynkę z zaręczyn, oraz całe tło społeczno-historyczne pokazane przez autorkę. Z drugiej niestety często czułem się przytłoczony lekturą, mając wrażenie przerostu formy nad treścią. Oczywiście jest to moje subiektywne odczucie, szczególnie że wciąż mam w pamięci „Złodziejkę”, która była o klasę lepsza. Szczerze mówiąc nie wiem, czy mam ochotę sięgnąć po „Obcą”, w najbliższym czasie pewnie nie.

Polecam.

Moja ocena 6/10

                                                        Źródło: Wydawnictwo Świat Książki

piątek, 19 maja 2017


MROCZNY
PIĄTEK

 

KONKLAWE – ROBERT HARRIS

 

Konklawe odbywa się zawsze po śmierci papieża, nazwa pochodzi od  łacińskiego „con clavis – pod kluczem” i odwołuje się do XIII - wiecznego zwyczaju zamknięcia kardynałów w Kaplicy Sykstyńskiej, do momentu wyboru nowego Ojca Świętego. Każdy biorący udział w głosowaniu składa słowa przysięgi: „Powołuję na świadka Chrystusa Pana, który mnie osądzi, że mój głos jest dany na tego, który z woli Bożej powinien być, moim zdaniem wybrany…” Jednak czy na pewno to wola Boga dokonuje wyboru, a może wola człowieka? Jego poglądy doktrynalne, sympatie i antypatie, wreszcie ambicje i obawa, aby kolega z którym nie jest się w najlepszych relacjach, nie został wybrany na najważniejszego przywódcę religijnego świata. Do czego może dojść w momencie, kiedy wiarę zastąpi ambicja? Tym bardziej, gdy wszystko dzieje się za zamkniętymi drzwiami Kaplicy Sykstyńskiej i Domu Świętej Marty. Szczególnie, gdy prawdziwe wybory nie odbywa się w kaplicy, ale w pokojach kardynalskich, korytarzach i na potajemnych rozmowach. Zapraszam na recenzję „Konklawe” Roberta Harrisa.

         Umiera papież głoszący ideę Kościoła ubogich, z tego też powodu był kochany przez świat, a niepopularny w kręgach kościelnych, szczególnie rzymskiej Kurii. Za każdym razem, gdy przemawiał na temat homoseksualistów, rozwodników,  kobiet poruszał ludzkie serca, narażając się na zarzut głoszenia herezji, wysuwany przez część kapłanów. Teraz po jego śmierci, zbiera się zgromadzenie 117 kardynałów z całego świata mające wybrać następcę zmarłego. Obrady ma poprowadzić dziekan Kolegium Kardynalskiego, kard.  Lomeli. Szybko zaczną się ścierać liberałowie z konserwatystami, dążąc do zwycięstwa własnego obozu, do tego zaczną dochodzić również dążenia narodowościowe i etniczne. Tuż przed rozpoczęciem konklawe, do Rzymu przybywa nikomu nieznany kardynał Vincent Benitez, metropolita Bagdadu, którego w tajemnicy przed resztą purpuratów, papież wyniósł do tej godności tuż przed swoją śmiercią.
            Wraz z zamknięciem drzwi Kaplicy Sykstyńskiej, bardzo szybko do głosu zaczną dochodzić ludzkie ambicje, intrygi, politykierstwo nie mające za wiele wspólnego z wolą Boga, a dobro Kościoła zacznie być przykrywką, tłumaczącą ludzkie pragnienia. W trakcie obrad zaczną wychodzić na jaw, pewne bardzo skrzętnie skrywane sekrety duchownych, mających największe szanse na zwycięstwo. Kardynał Lomeli stanie przed trudnym wyborem, czy ingerować w głosowanie poprzez ujawnienie kompromitującej przeszłości paru pretendentów, a może powinien ograniczyć się tylko do spraw organizacyjnych.

            „Konklawe” jest najnowszą powieścią Roberta Harrisa, znanego między innymi z „Trylogii rzymskiej” i jak wszystko ma swoje wady i zalety. Szczerze mówiąc, zawsze obawiam się czytać książki, o której jest głośno w mediach. Szczególnie boję się rozczarowania, gdyż często zdarza się, że pozycja którą wszyscy się zachwycają – mnie akurat nie przypada do gustu. Nie inaczej było tym razem, jednak absolutnie nie żałuję żadnej spędzonej z powieścią minuty; chociaż mam do niej dość mieszane uczucia.

            Przede wszystkim  znajdują się w niej błędy, nie wiem czy wynikają z niewiedzy autora, czy może z próby forsowania przez niego często w dość nachalny sposób swoich poglądów doktrynalnych. Jednym z najpoważniejszych, to stwierdzenie, że arcybiskup Marcel Lefebvre był heretykiem, podczas gdy w rzeczywistości została na niego nałożona ekskomunika, wynikająca z nieposłuszeństwa papieżowi. Trudno mu zarzucić herezję, gdyż zawsze na swoje poglądy dotyczące nie uznawania części postanowień II Soboru Watykańskiego, miał uzasadnienie w magisterium Kościoła. Poza tym, z założonego przez niego Bractwa św. Piusa X, Ojciec Święty Benedykt XVI zdjął tą karę, przywracając do łona Kościoła, a Franciszek prowadzi z nimi rozmowy. Myślę, że Harris będący dziennikarzem i zabierając się za książkę o tematyce kościelnej, powinien znać dokładniej tą sprawę, gdyż takim stwierdzeniem, część czytelników może poczuć się dotkniętych.
            Poza tym autor, jak wspomniałem wcześniej, pokazuje ścieranie się dwóch poglądów: liberalnego i tradycyjnego. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu osób są to kwestie obce, jednak dość mocno dominujące w dzisiejszym Kościele. Tradycjonaliści przede wszystkim, krytykują część postanowień Vaticanum II, zwłaszcza dotyczące: liturgii, ekumenizmu, dialogu międzyreligijnego, zarzucając odejście od tradycyjnej wiary Kościoła, a obecne praktyki wynikają z potępionego przez papieży – modernizmu. I to pokazuje między innym pisarz, chociaż nie nazywając pewnych rzeczy. Harris nie ukrywa swoich sympatii, ukazując to między innymi z wyśmiewania Mszy Trydenckiej, czyli mszy starego rytu przed soborowego, niby jest ukryte pod płaszczem myśli bohaterów, ale jednak znajduje się  stwierdzaniach  narratora. To dla mnie stanowiło przekroczenie granic dobrego smaku.
            Wreszcie czytając „Konklawe” bez trudu domyśliłem się, kto zostanie wybrany na papieża, więc poniekąd zabrakło pewnego poczucia niepewności, wyczekiwania, co stanowi niestety kolejny mój zarzut w stosunku do powieści. Lubię być zaskakiwany, w prawdzie pomimo przewidzenia wyboru kardynałów, to samo zakończenie dosłownie wbiło mnie w fotel,  nie sądziłem, że autor posunie się aż tak daleko.
 
            Tyle narzekania, pora na plusy, a jest ich nie mało. Zdecydowanie niewątpliwym atutem stanowi niezwykle precyzyjne pokazanie przebiegu wydarzeń mających miejsce od śmierci Ojca Świętego, do wyboru jego następcy. Fikcja literacka doskonale mieszała się z  autentycznym przebiegiem konklawe: przybycie kardynałów, ulokowanie ich w Domu Świętej Marty, dokładny przebieg mszy rozpoczynająca konklawe, czy wreszcie przejście do Kaplicy Sykstyńskiej i mające tam miejsce dalsze obrzędy, aż do zamknięcia drzwi, wreszcie sam przebieg głosowania i ogłoszenie wyboru. Wszystkie te elementy Harris pokazuje z niezwykłą dokładnością, dbając przy tym o najmniejsze szczegóły. Dzięki czemu książka zyskuje dużego realizmu i ma się wrażenie, że czytamy dziennik z wyboru papieża, a nie powieść. Jednocześnie doskonale zachowuje proporcje między tłem obrazującym autentyczny przebieg konklawe, a rozgrywaną akcją powieści.

            Poza tym,  jest ona porównywana do watykańskiej wersji „House of cards”, jak wspominałem przy okazji „Wotum nieufności” Remigiusza Mroza, nie znam ani tego serialu, ani powieści. Jednak „Konklawe” to doskonała powieść political fiction, połączona z thrillerem psychologicznym. Niczym na „świeckiej scenie politycznej”, również w Kościele ścierają się różne frakcje, mające odmienną wizję światopoglądową i doktrynalną, a sam wybór papieża, absolutnie nic nie ma w sobie z pobożnego wypełnienia woli Boga, ale jest prawdziwą walką polityczną o wpływy i zdyskredytowaniu pretendenta z przeciwnego obozu. W walce tej wszystkie chwyty są dozwolone. Stosowane są intrygi, kuluarowe rozmowy, namowy, obmyślanie sposobów przejęcia brakującej ilości głosów, wykorzystywanie najmniejszego potknięcia rywala. Niby określają się braćmi, ale w rzeczywistości są wrogami, którzy wykorzystają wszelką nadążającą się okazję do dyskredytowania konkurenta ubiegającego się o najważniejszą urząd w Kościele.
To doskonała powieść psychologiczna w genialny sposób odzwierciedlająca myślenie ludzi Kościoła, między innymi wyrażające się w wymienianych złośliwościach, otwartemu manifestowaniu niechęci do kolegi, wyśmiewaniu i komentowaniu jego wypowiedzi, przekonaniu o jedynej słuszności własnych racji. W tym wszystkim nie ma nic z pokory, poddaniu się Stwórcy, ale stanowi ona, jedynie pretekst do rozgrywania własnej wizji politycznej, nawet jeśli dopuści się krzywoprzysięstwa. „Konklawe” przeraża swoją brutalnością, odarciem tego co dla wielu święte z świętości, a pokazaniem przerażającej prawdy o Kościele w świecie współczesnym, w którym niczym w Sejmie toczy się ostra gra polityczna, a zwycięzca może być tylko jeden. Oskarżając się o schizmę, nie widzą, że swoim zachowaniem doprowadzają do prawdziwego rozłamu: symonia, dzieci księży, a nawet operacje zmiany płci. Te grzechy, absolutnie nie przeszkadzają naszym bohaterom uchodzić za pobożnych pasterzy. Dla mnie jest to o tyle przerażające, że niejednokrotnie słyszymy w mediach o kolejnych doniesieniach w podobnym tonie, nie można zatem powiedzieć, że jest to tylko literacka fantazja autora, ale dzieje się to dziś na naszych oczach. Z tego powodu książka Harrisa potrafi straszyć bardziej niż najlepszy horror. Tam możemy powiedzieć, że to fikcja, tu miesza się ona ze smutną rzeczywistością. A autor wcale nie próbuje niczego upiększyć i tylko silny papież, który sam będąc wolny od tych słabości, może uzdrowić duchowieństwo.  Tylko czy na pewno? Sposób myślenia i zachowania obecny w Seminariach czy parafiach nie zmieni się, często można spotkać się z pewnego rodzaju „lożą szyderców”, czekająca jedynie, aby wyśmiać swego współbrata. Szczególnie przykre jest wykorzystywanie funduszy mających służyć najuboższym, na pomnażanie przez kler własnego stanu posiadania.

            Wreszcie bardzo podobały mi się postacie występujące w powieści. Są dokładnie tacy, jakich lubię, czyli mocne i wyraziste charaktery. Mamy ich pełną mozaikę, od ludzi przeżywających kryzys wiary i targanych wątpliwościami, po pewnego rodzaju spiżowych obrońców tradycyjnej religii katolickiej – twardych i nieugiętych, wydających się silnymi osobowościami mogącymi poprowadzić Kościół w czasie burz. Ludzi bijących się w piersi z powodu własnych grzechów przeszłości i bezwzględnych intrygantów nie znających wyrzutów sumienia, czy którzy nigdy nie popełnili żadnego błędu, lecz zrażają swymi poglądami, nie przystającymi do obecnych czasów. Jednak to właśnie ci ostatni poniekąd, są dla mnie dość pociągający, gdyż chciałbym Kościół zmieniający świat, a nie świat zmieniający Kościół.
            Moim niewątpliwym ulubieńcem, tu możecie być nieco zdziwieni, jest kardynał Tedesco. To konserwatysta, czyli człowiek chętnie wracający do katolicyzmu sprzed Soboru Watykańskiego II, szczególnie wobec zagrożenia atakiem ze strony islamskich ekstremistów, opowiada się za twardym kursem i powrotem do tradycyjnej wiary rzymskiej. Jak muzułmanie mocno trwają przy swej wierze, tak katolicy muszą trwać przy swojej, odrzucając wszelkie rozmowy z nimi. Za wzór stawia bitwę pod Lepanto. W prawdzie, tego typu postawa i mnie nieco zraziła, gdyż nigdy odpowiedź siłowa nie stanowi rozwiązania, ale zgadzam się z konieczności powrotu do jednolitej i wyrazistej wiary katolickiej, a nie rozdrobnieniu jej w morzu innych wyznań. Wadą jego jest niezwykle porywczy charakter, powodujący, że nie umie skończyć wypowiedzi w najtrafniejszym momencie, ale przedłuża ją popełniając wiele faux-pas, zrażając tych, którzy mogliby go nawet początkowo poprzeć. Do tego złośliwy i niezwykle pewny siebie. Miałem wrażeniem, że autor chciał trochę zniechęcić czytelnika do niego, jednak kardynała Tedesco bardzo polubiłem, chociaż były momenty, że szalenie mnie irytował, wywołując chęć potrząśnięcia nim, by się trochę ogarnął.
Innym bohaterem, który jest dla mnie dość ciekawą osobowością, stanowi dziekan Kolegium kard. Lomeli. Przeżywa on duży kryzys wiary, wątpi by mógł poprowadzić Kościół targany obecnie różnymi atakami. Mam wrażenie, że jest on gdzieś pośrodku, nie jest ani skrajnym liberałem, ani tradycjonalistą. Są momenty w których docenia dawny Kościół, chociaż absolutnie nie chce wracać do czasów sprzed 1963. Boi się, że Tedesco mógłby doprowadzić do schizmy, co wydaje mi się akurat absurdem. Jednak podziwiałem jego bardzo silny kręgosłup moralny i wierzę, że pragnie działać dla dobra Kościoła. W chwilach zagrożenia, potrafi podejmować drastyczne decyzje i myślę, że mógłby być bardzo dobrym papieżem.

            Podsumowując, „Konklawe” Roberta Harrisa z jednej strony bardzo mi się podobało, również dzięki temu, ze zmusza czytelnika do pewnych refleksji, szczególnie ludzi wierzących, do zadania sobie pytania: „jaka jest moja wiara i po której stronie bym się znalazł”. Myślę, ze trudno byłoby zachować obojętność i neutralność. Z drugiej mam wrażenie, że autor, od którego bardziej wymagałbym bez stronności, dał się pociągnąć jednej stronie. I niestety to trochę mnie irytowało. Mimo tych uwag, podkreślam, że uważam ją za naprawdę dobra książkę, którą bardzo dobrze się czyta i szalenie wciąga. Natomiast na pewno powieść ta zachęciła mnie do lektury „Trylogii rzymskiej”.

Polecam

Moja ocena 7/10
 
                                                               Źródło: Wydawnictwo Albatros
 

niedziela, 14 maja 2017


 BRACIA BURGESS – ELIZABETH STROUT

         Kiedy czytam książki opowiadające o trudnych relacjach rodzinnych, to często przypominają mi się słowa z Kabaretu Starszych Panów „Rodzina, ach rodzina, rodzina nie dobrze, gdy jest ale gdy jej ni ma samotnyś, jak pies”. Również tym razem nie było inaczej. Trudne relacje między rodzeństwem, skrywane tajemnice, wzajemne rany noszone w sercu; jednak w momencie kryzysowym, do kogo się zwrócić? Tylko do braci, z którymi się wychowało i mimo wzajemnych animozji – pomogą. O tym wszystkim pisze w swojej powieści moralistka Elizabeth Strout. Zapraszam na „Braci Burgess”.

         Jim i Bob Burgess są całkowicie różnymi od siebie braćmi. Pierwszy z nich, dobrze zbudowany, przystojny, łamacz niewieścich serc. Ma kochającą się rodzinę i zawsze świeci triumfy zawodowe. Nie pokorny prawnik, potrafiący wygrać nawet najbardziej skomplikowane sprawy, m.in. Wally`ego Packer.
Drugi zaś uchodzi za rodzinnego nieudacznika, z powodu niemożliwości posiadania potomstwa, rozstał się z żoną. Zawsze żył w cieniu starszego brata, który nim pogardzał, jednak on jest wpatrzony w niego całkowicie bezkrytycznie.
Obaj przeżywają rodzinną tragedię, która rozegrała się w dzieciństwie. Bob mając cztery lata nieumyślnie doprowadził do śmierci, ojca. Od tego czasu jego rodzeństwo pogardzało nim. Żadne z nich nie potrafi zapomnieć o tym feralnym dniu, chociaż minęło już kilkadziesiąt lat.
            Bracia wyprowadzili się do Nowego Yorku i tam chcieli ułożyć sobie życie. Natomiast ich siostra, Susan pozostała w rodzinnym Shirley Falls i samotnie wychowuje syna Zacherego. Ten stan rzeczy zostaje zniszczony, w chwili gdy chłopak wrzuca do meczetu rozmrożony świński łeb. Teraz grozi mu zarzut złamania swobód obywatelskich, wiąże się to z więzieniem. Zrozpaczona matka prosi o pomoc swych braci prawników. Ta sprawa  łączy rodzeństwo w walce o Zacha, jednak na nowo budzą się od dawna uśpione demony przeszłości. Dla wszystkich ponowna wizyta w rodzinnych stronach, będzie miała  nieoczekiwane konsekwencje.

            Elizabeth Strout skradła moje serce swoją ostatnią książką „Mam na imię Lucy”, stąd byłem bardzo ciekawy, jak wypadną „Bracia Burgess”, którzy z jednej strony przypominali poprzednią lekturę, z drugiej byli całkowicie odrębną historią. Muszę się przyznać, że również tym razem amerykańska pisarka całkowicie skradła moje serce.
            Autorka ponownie porusza jeden ze swoich ulubionych tematów, mianowicie więzów rodzinnych. W piękny, a zarazem niezwykle prosty sposób opowiada o kruchym tworze, jaki stanowi rodzina. Jest ona bardzo delikatna i najmniejsza rysa na niej, pozostaje na wiele lat. Nikogo chyba nie zdziwi, że najboleśniejsze ciosy są te, zadawane przez bliskich: rodziców, rodzeństwo, męża czy żonę. Często przez wiele lat, a może nieraz i do końca życia nie potrafią się zabliźnić. Pokazuje rodzinny dom bohaterów, jako traumę odciskającą piętno na obecnym ich życiu. Jednak nie skończyła się ona z okresem dzieciństwa, lecz również ta  okaleczona familia trwa do dziś. Zamiast dawać miłość, Burgessowie potrafią się tylko ranić.
Ponadto jedna skrywana tajemnica jest w stanie zniszczyć życie wielu ludziom. Stąd pojawia się u nich, niechęć do wracania do miejsca dorastania. Wiąże się ono z najgorszymi z możliwych wspomnień i dla nikogo nie będzie to miły czas. Od razu po przyjeździe w Bobie na nowo odżywają młodzieńcze wspomnienia, poznania swojej przyszłej żony, spotkania z przyjaciółmi, ulubione miejsca – szczególnie lokal Antonia z rewelacyjnym spaghetti; ale również pogarda z jaką rodzeństwo traktowało go przez wiele lat.  
 Podobnie Jim, powrót do Shirley Falls stanowi dla niego, początkowo jedynie kolejne zawodowe wyzwanie. Jednak spotyka ludzi, którym chce pokazać swoją wyższość. Pochodząc z ubogiej rodziny, teraz po latach kiedy na nowo wraca w te okolice, chce udowodnić  tamtejszym mieszkańcom, kim obecnie jest. Manifestuje wręcz swą wyższość intelektualną nad nimi, próbując w ten sposób uleczyć noszone od lat kompleksy, polepszyć swoje ego.
Jednocześnie wraz z powrotem do Shirley Falls stajemy się obserwatorami,  niezwykle trudnych relacji między całą trójką: pełno w nich żalu, wzajemnych pretensji, przytyków, wyzwisk itp. Miałem wrażenie, że tylko pozornie próbowali zachować spokój, aby pomóc Zacharemu, widać to szczególnie na linii Bob-Jim oraz Bob-Susan. Jednocześnie nieustannie czuć  zagrożenie wybuchu bomby, czasami miałem wrażenie, że to tylko kwestia czasu. Te pozorne zachowanie zgody,  nie do końca się udało, bowiem między rodzeństwem dochodziło do kłótni, wypominania błędów przeszłości i wracania do tematów, o których chciałoby się zapomnieć. Równocześnie było to potrzebne do uzdrowienia rodziny, niejednokrotnie może się wydawać, że już nie uda się im dojść do porozumienia. Za chwilę bracia pojadą do Nowego Yorku, Susan nie wytrzyma obecności Boba, albo Jim zignoruje rodzeństwo. Będą woleli trwać w wzniesionych przez siebie bastionach; jednak po każdej kłótni dawno  temu zamrożona więź, na nowo się odradzała.  
Tym samym  Strout, wręcz chciała zachęcić czytelnika, że zawsze warto rozmawiać z bliskimi o tym co boli, uciekanie od tematu i zachowywanie pozorów, nic nie da, trudne sprawy zawsze wracają niczym bumerang. Jedynym lekarstwem okazuje się wyznanie winy, chociaż przebaczenie przychodzi z trudem.  
Autorka w prosty sposób pokazuje, jak jedno ciepłe słowo, gest czy stanięcie w obronie młodszego, potrafi uleczyć najbardziej zbolałe serce. W momencie, gdy Jim stanął w obronie brata atakowanego przez tamtejszego chłopaka, biorącego udział w manifestacji, Bob zapominał mu wszystkie przykrości.
            Z drugiej strony autorka brutalnie wyrywa nas z naszego dobrego samopoczucia podyktowanego przekonaniem, że przecież u nas jest zupełnie inaczej. Problemy tej rodziny są nam całkowicie obce. Pokazuje ludzi, którzy chcą cieszyć się pozornie udanym małżeństwem, które w rzeczywistości od dawna przechodzi poważny kryzys, coraz trudniej się rozmawia, pojawiają się pretensje o niedotrzymane obietnice; ignorowanie drugiej strony ukrywane pod „czułymi słówkami” oraz drogimi prezentami, które  nie mogą być siłą scalająca rodzinę. One jedynie dają  owe iluzoryczne szczęście, ładny obrazek dla przyjaciół i znajomych. W rzeczywistości wiele nagromadzonych napięć, nie zostało rozładowanych. A gdy do tego zabraknie miłości, nic już nie będzie w stanie uratować małżonków. Nic zaś tak nie boli, jak zdrada i tylko prawdziwe budowane latami uczucie, może uchronić przed katastrofą. Gdy go zabraknie, rodzina rozlatuje się niczym domek z kart, a wszystkie  kreowane przez nas wizerunki znikają.

            Kolejny ważny temat, jaki porusza Strout to problem obcości. Pokazuje Somalijczyków, którzy przybywają do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu lepszego życia. De facto uciekając przed wojną i prześladowaniem, doznają zupełnie nowego wyobcowania. Dla Amerykanów są dziwolągami, których „normalny i cywilizowany człowiek” nie może tolerować. Nie można przecież być obojętnym wobec kastrowania kobiet, ograniczania możliwości oddawania przez nie moczu itp. To w naszej kulturze wydaje się zwykłym okrucieństwem i budzi się nasz najgłębszych sprzeciw oraz współczucie wobec Somalijek, które to spotkało. Jednak Strout pokazuje, że owo współczucie jest tylko na pokaz, ma  pozwolić nam poczuć się lepiej, w rzeczywistości zaś pełno w nim uprzedzeń.
Inną grupę stanowią narodowcy, którzy najchętniej pozbyliby się Afrykanów ze swego kraju, stąd imigranci doznają wiele szykan ze strony miejscowych, są wyśmiewani, obrażani itp. W tej nowej sytuacji Somalijczycy muszą z jednej strony dbać o swoją odrębność kulturową, z drugiej stanie przed nimi niezwykle trudny egzamin człowieczeństwa. Współczucia chłopakowi, który  przez własną głupotę w nieświadomy sposób,  obraził ich,  profanując  świątynię. To również będzie test dla Amerykanów w którym każdy pokaże swoją prawdziwą twarz, jak również rzeczywisty humanitaryzm.
            Wreszcie na szczególną uwagę zasługują występujący w powieści bohaterowie. Stanowiący niczym w zwierciadle odbicie wielu osób spotykanych przez nas na ulicy. Przede wszystkim całkowicie moja sympatię zdobył  Bob Burgess. Człowiek wrażliwy, chętny do pomocy, z niezwykła wręcz empatią. Przez to traktowany w rodzinie w charakterze czarnej owcy, odpowiadał za wszelkie niepowodzenia Jima. Rodzeństwo uważa go za życiowego nieudacznika, podczas gdy wcale talentem nie różni się od  brata. Jego główną wadą jest nieustanne wręcz bycie w cieniu starszego Burgessa, upodobniając się fizycznie do niego już od dzieciństwa i myślę, że również wybranie drogi zawodowej kompletnie do niego nie pasującej, też było podyktowane, poniekąd właśnie chęcią dorównania Jimowi. Wszelki najmniejszy gest życzliwości ze strony brata, spotyka się z wdzięcznością z jego strony. Dla mnie jest to doskonały przykład człowieka zakompleksionego.
            Całkowitym przeciwieństwem do Boba, stanowi Jim. Podczas lektury szalenie mnie irytował. Jest arogancki, złośliwy, gardzi ludźmi, jednak w pewnym momencie miałem wrażenie, że również on de facto jest mocno zakompleksiony. Tylko gdy młodszy brat ujawnia publicznie, że nie potrafi mu dorównać; to on skrywa się pod maska cynika i aroganta. Ponadto od lat dręczą go olbrzymie wyrzuty sumienia, do których nigdy nie chce się przyznać. Na zewnątrz stwarza pozory silnego i pewnego siebie mężczyznę, potrafiąc nawet wzbudzić strach; natomiast w chwilach niepowodzeń i gdy owa twarda skorupa zaczyna pękać – pokazuje zupełnie inną twarz. Muszę przyznać, że w pewnym momencie zacząłem lubić tą postać i mu współczuć.
            Wreszcie Susan łącząca w sobie cechy obu braci. Podobnie, jak Bob nie może pochwalić się sukcesami zawodowymi ani osobistymi. Ma za sobą nieudane małżeństwo, problem z synem, któremu z powodu głupiego żartu grozi więzienie. Cierpi z powodu braku akceptacji ze strony matki, z którą do śmierci była skonfliktowana i rywalizowała. Stąd też przybrała niczym Jim, twardą powłokę, poniekąd może aby nie dać się ponownie zranić. Jednocześnie w głębi duszy przeżywa i cierpi z powodu noszonych z dzieciństwa ran. To bracia, a zwłaszcza Bob, byli oczkiem w głowie mamy; ją zawsze o wszystko obwiniano i odrzucano. Teraz podobnie twarda jest wobec swojego dziecka, jednak wspólny problem ratowania Zacharego przed więzieniem i zbliżenie z resztą rodzeństwa przemieni ją wewnętrznie.

Podsumowując Strout z właściwą sobie lekkością i prostotą pokazuje, jak trudne bywa nieraz życie w rodzinie. Potrafi ona być z jednej strony doświadczeniem traumatycznym wyciskając silne piętno na resztę życia, z drugiej daje wiele siły. Czasami jeden gest, jedno słowo ze strony najbliższych potrafi dać wiele szczęście i wszystkie złe wspomnienia znikają. Niejednokrotnie potrzeba wiele wspólnie spędzonego czasu i rozmów, aby wytworzyła się więź. Żaden bowiem najdroższych prezent nie zastąpi darmowej miłości.
Ponadto porusza poważny problem tolerancji w naszych czasach, próby zrozumienia siebie nawzajem i prawa do własnej odrębności. Wszyscy różnią się od siebie, czy to kolorem skóry, czy wyznaniem, pochodzeniem itd. jednak wszystkich łączy wrażliwość na drugiego człowieka i pragnienia szczęścia dla siebie i swoich bliskich.
            Na koniec bohaterowie, szczególnie bracia Burgess, których obserwacja daje wiele przykładów z naszego otoczenia. Myślę, że stanowią oni tych bohaterów, z którymi wielu czytelników poniekąd może się utożsamić. Nie są oni papierowymi postaciami, ale z ludźmi z krwi i kości, kochającymi i cierpiącymi, pełnymi kompleksów z którymi we właściwy dla siebie sposób próbują sobie radzić.
            Dla mnie powieść ta, stanowiła ponownie niezwykle udane i pełne refleksji spotkanie z Elizabeth Strout, które zmusiło przede wszystkim do niezwykle głębokiej wędrówki w głąb siebie, A takie książki bardzo cenię.

Polecam.

Moja ocena 9/10

                                                      Źródło: Wydawnictwo Wielka Litera

sobota, 13 maja 2017


MAM NA IMIĘ LUCY – ELIZABETH STROUT

Każdy z nas wie, jak ważną rolę w życiu człowieka odgrywa rodzina, a zwłaszcza relacje z matką. Praktycznie to fundament naszego życia, wbrew pozorom silnie wpływa na to kim jesteśmy, jakie mamy wspomnienia z dzieciństwa, na nasze zachowanie i wybory, a niejednokrotnie na budowanie naszej rodziny. Może stanowić siłę napędową, ale może również być ciężarem z którym nie umiemy sobie poradzić. Szczególnie, gdy padło o jedno słowo za dużo. Elizabeth Strout w „Mam na imię Lucy” porusza ten jeden z najważniejszych problemów, który dotyka każdego człowieka. Zapraszam na recenzję.


            Lucy Barton to szczęśliwa mężatka, matka dwóch córek i pisarka. Wszystko jednak trwa do czasu, kiedy kobieta poważnie nie zachoruje. Przy łóżku chorej na prośbę  męża, Williama, czuwa jej matka . Nic nie wskazuje, że z pozoru tylko zwykłe odwiedziny, staną się przyczynkiem do tego, że obie panie będą musiały uporać się z własnymi demonami, które w nich przez całe życie drzemały. A rozmowy o ludziach z przeszłości okażą się okazją do uporania się z noszonymi ranami  i dadzą szansę odbudowania zerwanej niegdyś więzi matki i córki. Zwykłe konwersacje nauczą Lucy, już dawno zapomnianych słów: „kocham” i „mamo”. Czy również seniorka będzie w stanie wypowiedzieć to jedno, a jakże magiczne słowo?

            „Mam na imię Lucy” stanowi moje pierwsze spotkanie z Elizabeth Strout, muszę od razu na początku stwierdzić, ze było ono bardzo udane.
Autorka pokazując prawdy, które bardzo często są na wyciągnięcie ręki, burzy nasze dobre samopoczucie. Przypomina między innymi: nikt nie ma prawa pogardzać drugim człowiekiem, tylko z powodu cierpianej przez niego biedy, nikt nie może się uważać za lepszego od drugiego; literatury nie można sprowadzić do roli służebnej, mającej pomóc  zemścić się na  krzywdzicielach; czy wreszcie wszyscy bez wyjątku zależymy od drugiego człowieka. Wydaje mi się, że chyba każdy zgodzi się z tym i nawet trudno o tym dyskutować. Mimo takich oczywistości, jak wiele razy jest się świadkiem zapominania o tym. Przykładów pisarka pokazuje wiele, między innymi gorsze traktowanie uboższych pacjentów przez personel medyczny, chcąc mieć lepszy komfort choroby należy wykupić „jedynkę” – ponieważ zwykłe ubezpieczenie nie obejmuje podobnych „luksusów”, a wydatek  może znacznie uszczuplić domowy budżet; dzieci dokuczające w szkole biedniejszym koleżankom, dyskryminacja z powodu orientacji seksualnej, czy wreszcie uprzedzenia ze względu na narodowość. To właśnie ten ostatni czynnik okazał się niszczący w przypadku relacji Lucy z rodzicami. Ojciec jej walczący na froncie wojennym, nie mógł się pogodzić z faktem, że jego córka wychodzi za mąż za Niemca. Szczególnie, gdy ten swym wyglądem przypomniał mu o pewnym wydarzeniu, o którym mężczyzna bardzo chciał zapomnieć.
Niestety wystarczy włączyć telewizor, aby przekonać się, że z podobnymi przejawami dyskryminacji i brakiem tolerancji, a niejednokrotnie wręcz brakiem zwykłych ludzkich odruchów, mamy do czynienie na co dzień. Tym czasem, wystarczy bardzo nie wiele aby zaskarbić  czyjąś wdzięczność, może to być zwykłe dotknięcie dłoni cierpiącego, dobre słowo, stanięcie w obronie wobec słabszego, czy próba poznania drugiego człowieka zanim go osądzimy. Tak mało się słuchamy nawzajem, a tak dużo niepotrzebnych rzeczy mówimy. Strout pokazuje, że do bycia szczęśliwym wcale nie potrzeba pieniędzy, tylko miłości, okazywanej sobie wzajemnie każdego dnia. Wyjście poza swój zamknięty światopogląd i próba zrozumienia innych racji. Słowem możemy wywołać uśmiech, jak również zadać cios, który pozostanie już do końca życia. Agresja słowna to również przemoc, niczym nie różniąca się od fizycznej, a niejednokrotnie nawet gorsza.
            Język książki jest niezwykle prosty, próżno szukać wyszukanych ozdobników.  W swym charakterze przypomina bardziej pamiętnik połączony z rozmową dwóch osób, które na skutek czasu i noszonych przez lata cierpień, znacznie się oddaliły od siebie. W tym nie ma sztuczności, jest tylko prawda, nieraz bardzo trudna. W dialogach między Lucy i jej matką pełno jest niedopowiedzianych zdań, krótkich stwierdzeń, jednak wraz momentem, kiedy te dwie kobiety zbliżają się do siebie, opisy stają się dłuższe, bardziej emocjonalne. Autorka ową prostotą stylu gra na emocjach czytelnika, mówiąc o uczuciach które są w każdym z nas. Pokazuje, jak bardzo kruchą istotą jest człowiek. Wszystkie zabiegi mają jeden cel, określenia kim jest Lucy Barton, dlatego momentem kulminacyjnym dla mnie w powieści, było stwierdzenie: „Nazywam się Lucy Barton”, tym jednym zdaniem bohaterka określiła swoją tożsamość, której szukała przez wiele lat i  definitywnie uporządkowała swoje życie. Dla mnie było to coś niezwykłego, kiedy czytając wypowiadane bardzo proste słowa, używane nieraz w potocznej rozmowie matki z córką, obserwowałem niezwykłą metamorfozę tych dwóch tak bardzo niegdyś zranionych i wbrew pozorom podobnych do siebie kobiet.
            W powieści występuję narracja w pierwszej osobie, to właśnie Lucy opowiada o sobie i swojej rodzinie - w rzeczywistości zaś zbiera materiał do wydania swojej książki. Fabuła budowana jest niczym obrazek z puzzli, to pojedyncze rozmowy, jakie odbyła Lucy nieraz z przypadkowo spotkanymi ludźmi, a którzy potem zajęli dość ważne miejsce w jej życiu, stanowi całość z której dowiadujemy kim była i jest Lucy Barton. Tak, jak wspomniałem, brak metafor czy wyszukanych ozdobników stanowi o prawdziwym pięknie tej książki, dla mnie to prawdziwa perła literacka pokazująca, jak zwykłe słowa nadają realności. Przecież my również rozmawiając z bliskimi, czy znajomymi, nie używamy wyszukanych zwrotów i porównań.
            Wreszcie samo zakończenie stanowi prawdziwy majstersztyk. Uwielbiam, kiedy autor wodzi mnie za nos, tą chwilę gdy wydaje mi się, że już wszystko wiem i czekam tylko na potwierdzenie moich przypuszczeń, a wówczas pojawia się zaskoczenie, w którym okazuje się, iż nic nie wiem. Dokładnie tak postąpiła Strout w finale powieści, będącym dla mnie całkowitym zaskoczeniem.

Tym razem  podsumowanie będzie bardzo krótkie. Strout pokazuje wartość każdego człowieka, bez względu kim jest, jaki ma światopogląd, jaką orientację itp.  Poza rodziną nie ma nic cenniejszego, natomiast to jaki jest brat, siostra, matka czy ojciec nie ma najmniejszego znaczenia. I znów przypominają się często nadużywane słowa, ale jakże prawdziwe,  księdza Jana Twardowskiego „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. Spieszmy się zatem powiedzieć „kocham” zanim będzie za późno. Jednocześnie pokazując, jak olbrzymią siłę może dać człowiekowi literatura, która jest zawsze z nim, ona nigdy nikogo nie opuszcza, lecz daje dużą siłę do pokonania wszelkich przeciwności losu.
Na koniec biorąc się do lektury „Mam na imię Lucy”, radzę przygotować duża paczkę chusteczek, mogą się przydać.

Polecam.

Moja ocena 10/10

                                                       Źródło: Wydawnictwo Wielka Litera