sobota, 13 maja 2017


MAM NA IMIĘ LUCY – ELIZABETH STROUT

Każdy z nas wie, jak ważną rolę w życiu człowieka odgrywa rodzina, a zwłaszcza relacje z matką. Praktycznie to fundament naszego życia, wbrew pozorom silnie wpływa na to kim jesteśmy, jakie mamy wspomnienia z dzieciństwa, na nasze zachowanie i wybory, a niejednokrotnie na budowanie naszej rodziny. Może stanowić siłę napędową, ale może również być ciężarem z którym nie umiemy sobie poradzić. Szczególnie, gdy padło o jedno słowo za dużo. Elizabeth Strout w „Mam na imię Lucy” porusza ten jeden z najważniejszych problemów, który dotyka każdego człowieka. Zapraszam na recenzję.


            Lucy Barton to szczęśliwa mężatka, matka dwóch córek i pisarka. Wszystko jednak trwa do czasu, kiedy kobieta poważnie nie zachoruje. Przy łóżku chorej na prośbę  męża, Williama, czuwa jej matka . Nic nie wskazuje, że z pozoru tylko zwykłe odwiedziny, staną się przyczynkiem do tego, że obie panie będą musiały uporać się z własnymi demonami, które w nich przez całe życie drzemały. A rozmowy o ludziach z przeszłości okażą się okazją do uporania się z noszonymi ranami  i dadzą szansę odbudowania zerwanej niegdyś więzi matki i córki. Zwykłe konwersacje nauczą Lucy, już dawno zapomnianych słów: „kocham” i „mamo”. Czy również seniorka będzie w stanie wypowiedzieć to jedno, a jakże magiczne słowo?

            „Mam na imię Lucy” stanowi moje pierwsze spotkanie z Elizabeth Strout, muszę od razu na początku stwierdzić, ze było ono bardzo udane.
Autorka pokazując prawdy, które bardzo często są na wyciągnięcie ręki, burzy nasze dobre samopoczucie. Przypomina między innymi: nikt nie ma prawa pogardzać drugim człowiekiem, tylko z powodu cierpianej przez niego biedy, nikt nie może się uważać za lepszego od drugiego; literatury nie można sprowadzić do roli służebnej, mającej pomóc  zemścić się na  krzywdzicielach; czy wreszcie wszyscy bez wyjątku zależymy od drugiego człowieka. Wydaje mi się, że chyba każdy zgodzi się z tym i nawet trudno o tym dyskutować. Mimo takich oczywistości, jak wiele razy jest się świadkiem zapominania o tym. Przykładów pisarka pokazuje wiele, między innymi gorsze traktowanie uboższych pacjentów przez personel medyczny, chcąc mieć lepszy komfort choroby należy wykupić „jedynkę” – ponieważ zwykłe ubezpieczenie nie obejmuje podobnych „luksusów”, a wydatek  może znacznie uszczuplić domowy budżet; dzieci dokuczające w szkole biedniejszym koleżankom, dyskryminacja z powodu orientacji seksualnej, czy wreszcie uprzedzenia ze względu na narodowość. To właśnie ten ostatni czynnik okazał się niszczący w przypadku relacji Lucy z rodzicami. Ojciec jej walczący na froncie wojennym, nie mógł się pogodzić z faktem, że jego córka wychodzi za mąż za Niemca. Szczególnie, gdy ten swym wyglądem przypomniał mu o pewnym wydarzeniu, o którym mężczyzna bardzo chciał zapomnieć.
Niestety wystarczy włączyć telewizor, aby przekonać się, że z podobnymi przejawami dyskryminacji i brakiem tolerancji, a niejednokrotnie wręcz brakiem zwykłych ludzkich odruchów, mamy do czynienie na co dzień. Tym czasem, wystarczy bardzo nie wiele aby zaskarbić  czyjąś wdzięczność, może to być zwykłe dotknięcie dłoni cierpiącego, dobre słowo, stanięcie w obronie wobec słabszego, czy próba poznania drugiego człowieka zanim go osądzimy. Tak mało się słuchamy nawzajem, a tak dużo niepotrzebnych rzeczy mówimy. Strout pokazuje, że do bycia szczęśliwym wcale nie potrzeba pieniędzy, tylko miłości, okazywanej sobie wzajemnie każdego dnia. Wyjście poza swój zamknięty światopogląd i próba zrozumienia innych racji. Słowem możemy wywołać uśmiech, jak również zadać cios, który pozostanie już do końca życia. Agresja słowna to również przemoc, niczym nie różniąca się od fizycznej, a niejednokrotnie nawet gorsza.
            Język książki jest niezwykle prosty, próżno szukać wyszukanych ozdobników.  W swym charakterze przypomina bardziej pamiętnik połączony z rozmową dwóch osób, które na skutek czasu i noszonych przez lata cierpień, znacznie się oddaliły od siebie. W tym nie ma sztuczności, jest tylko prawda, nieraz bardzo trudna. W dialogach między Lucy i jej matką pełno jest niedopowiedzianych zdań, krótkich stwierdzeń, jednak wraz momentem, kiedy te dwie kobiety zbliżają się do siebie, opisy stają się dłuższe, bardziej emocjonalne. Autorka ową prostotą stylu gra na emocjach czytelnika, mówiąc o uczuciach które są w każdym z nas. Pokazuje, jak bardzo kruchą istotą jest człowiek. Wszystkie zabiegi mają jeden cel, określenia kim jest Lucy Barton, dlatego momentem kulminacyjnym dla mnie w powieści, było stwierdzenie: „Nazywam się Lucy Barton”, tym jednym zdaniem bohaterka określiła swoją tożsamość, której szukała przez wiele lat i  definitywnie uporządkowała swoje życie. Dla mnie było to coś niezwykłego, kiedy czytając wypowiadane bardzo proste słowa, używane nieraz w potocznej rozmowie matki z córką, obserwowałem niezwykłą metamorfozę tych dwóch tak bardzo niegdyś zranionych i wbrew pozorom podobnych do siebie kobiet.
            W powieści występuję narracja w pierwszej osobie, to właśnie Lucy opowiada o sobie i swojej rodzinie - w rzeczywistości zaś zbiera materiał do wydania swojej książki. Fabuła budowana jest niczym obrazek z puzzli, to pojedyncze rozmowy, jakie odbyła Lucy nieraz z przypadkowo spotkanymi ludźmi, a którzy potem zajęli dość ważne miejsce w jej życiu, stanowi całość z której dowiadujemy kim była i jest Lucy Barton. Tak, jak wspomniałem, brak metafor czy wyszukanych ozdobników stanowi o prawdziwym pięknie tej książki, dla mnie to prawdziwa perła literacka pokazująca, jak zwykłe słowa nadają realności. Przecież my również rozmawiając z bliskimi, czy znajomymi, nie używamy wyszukanych zwrotów i porównań.
            Wreszcie samo zakończenie stanowi prawdziwy majstersztyk. Uwielbiam, kiedy autor wodzi mnie za nos, tą chwilę gdy wydaje mi się, że już wszystko wiem i czekam tylko na potwierdzenie moich przypuszczeń, a wówczas pojawia się zaskoczenie, w którym okazuje się, iż nic nie wiem. Dokładnie tak postąpiła Strout w finale powieści, będącym dla mnie całkowitym zaskoczeniem.

Tym razem  podsumowanie będzie bardzo krótkie. Strout pokazuje wartość każdego człowieka, bez względu kim jest, jaki ma światopogląd, jaką orientację itp.  Poza rodziną nie ma nic cenniejszego, natomiast to jaki jest brat, siostra, matka czy ojciec nie ma najmniejszego znaczenia. I znów przypominają się często nadużywane słowa, ale jakże prawdziwe,  księdza Jana Twardowskiego „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. Spieszmy się zatem powiedzieć „kocham” zanim będzie za późno. Jednocześnie pokazując, jak olbrzymią siłę może dać człowiekowi literatura, która jest zawsze z nim, ona nigdy nikogo nie opuszcza, lecz daje dużą siłę do pokonania wszelkich przeciwności losu.
Na koniec biorąc się do lektury „Mam na imię Lucy”, radzę przygotować duża paczkę chusteczek, mogą się przydać.

Polecam.

Moja ocena 10/10

                                                       Źródło: Wydawnictwo Wielka Litera

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz