czwartek, 30 maja 2019

KANCELARIA, HELEN PHILLIPS.


Nie każde marzenie jest tym, czego w rzeczywistości byśmy pragnęli. Czasem zdarza się, że nowo wybrane miejsce, w którym zamierzamy spędzić swoją bliższą i dalszą przyszłość, staje się o wiele gorsze, od tego z którego za wszelką cenę chciało się wydostać. Zamiast szczęścia staje się pułapką, która osacza krok po kroku, zatruwa duszę i umysł. Nie widać żadnego sposobu  na wydostania się z niej, znikąd nie ma nadziei ratunku, każde rozwiązanie jest złe, a upragniona małżeńska idylla, każdego dnia pryska niczym bańka mydlana, stając się koszmarem. Przychodzi on powolnym krokiem, nie spieszy się, ukrywa się pod maską tego, co trudno zauważalne na pierwszy rzut oka, ale atakuje w najmniej oczekiwanym momencie. Jeżeli natomiast połączy się go z kafkowskim absurdem, to uczucie zagrożenia wzrasta systematycznie, chociaż pozornie nic złego się nie dzieje. Jednak rzeczywistość zaczyna tracić swoja ostrość, obraz staje się coraz bardziej zamazany – wręcz zniekształcony. Jedyne co widać, to ciąg niekończących się cyfr i liter. W życie ludzkie zaczynają wkradać się absurdalne prawa, doprowadzające do utraty spokoju. Zupełnie nie wiadomo do czego mają służyć. Sprowadzają się do irracjonalnych zakazów i nakazów, burząc wcześniejszą spokojną egzystencję. A jeżeli do tego dołoży się makabryczne odkrycie, upragniona sielanka zamieni się w prawdziwy koszmar.
Tego typu opowieść będącą niejednokrotnie odzwierciedleniem codzienności wielu osób, przedstawia Helen Phillips w Kancelarii.


Josephine i Joseph to młode małżeństwo, które postanowiło opuścić rodzinną prowincję, zwaną przez nich grajdołem, aby w wielkim mieście rozpocząć nowe życie. Szybko przekonują się, że wyśniona idylla wcale nie nadchodzi. Najpierw przez osiemnaście miesięcy bezskutecznie szukali pracy, a kiedy w końcu jej udało się dostać posadę w biurze – stała się jedynie nic nieznaczącym inicjałem połączonym z długim numerem. Zamknięta w niewielkim pomieszczeniu ma wprowadzać do bazy danych imiona i nazwiska powiązane z ciągiem cyfr. W chwili, gdy poznaje ich znaczenie zaczyna wpadać w coraz większa frustrację, potęgowaną przez otaczających ją ludzi bez twarzy, albo z przyklejonym sztucznym uśmiechem, tym samym zaczyna coraz bardziej odczuwać duszną atmosferę panująca w nowym miejscu pracy. Zamiast małżeńskiego szczęścia, przychodzi niepokój i wzajemne omijanie się. Gdy do jej rąk trafia jedna z wielu teczek osobowy, kobieta dokonuje makabrycznego odkrycia, które wpłynie na kształt jej rodziny.


Kancelaria przeraża zawartym w niej z jednej strony realizmem, z drugiej odrealnieniem pokazanego miejsca pracy. Całkowitym odczłowieczeniem pracownika i sprowadzenie go do ciągu liter i cyfr, pozbawiając go tożsamości, zrobienie z niego automatu mającego sprawnie wykonywać  zaprogramowane w nim zadanie – bez zbędnego zadawania pytań bądź dociekania. Ma stać się całkowicie powolnym i posłusznym narzędziem. Już podczas rozmowy rekrutacyjnej zostaje się ograniczonym do roli ogniwa mającego być dobrze dopasowanym elementem w wielkiej maszynerii. Pozbawionym zostaje się prawa do poszanowania własnej prywatności. Otoczony ludźmi wyzutymi z emocji, albo manifestującymi swe fałszywie przyjazne usposobienie. W ten sposób całkowicie niezauważalny człowiek staje się coraz bardziej samotny, bezbronny i zastraszony perspektywą utraty pracy – której szukał przez wiele miesięcy.  Staje się maszyną mającą działać automatycznie i nawet, jeśli pozna na czym de facto polega jego praca, nie ma najmniejszego znaczenia, czy ma ochotę dalej ją wykonywać, czy też nie. Biuro staje się jego więzieniem, zamknięty w niewielkim i dusznym pomieszczeniu ma jedynie w bezmyślny sposób wykonywać powierzone mu zadanie. Nikogo nie interesuje, jak odnajduje się w nowej dla niego rzeczywistości. Praca niczym cień wpływa na rozkład jego życia rodzinnego. Wiadomo tylko jedno, z biura nie ma ucieczki, nie ma możliwości bezkarnie go opuścić, wróci się do niego wraz z końcem weekendu o własnej woli, albo zostanie się do tego zmuszonym. Praca ta staje się wręcz sennym koszmarem, na które: składa się monotonne i powtarzające się zajecie, ludzie bez twarzy, bez żadnego wyrazu, do bólu oficjalni, ograniczeni przez wewnętrzny regulamin zakładu poddający się mu w sposób bezdyskusyjny. Jeżeli nawet próbują przybrać „pozór luzaka” jest to niezwykle sztuczne, nienaturalne i niewiarygodne. Szybko stanowić mogą tak samo poważne zagrożenie, jak ci bez twarzy. Pojawiają się w wówczas, gdy najmniej się ich spodziewa, jawią się niczym strażnicy stojący na straży biurowego ładu i tajemnicy zawodowej. Inni zaś idealnie dostosowani do tego koszmarnego świata, stają się tacy sami, jak ich przełożeni. Oziębli, pozbawieni ludzkiego wyglądu i na wskroś biurokratyczni, nie zdolni do żadnego odruchu współczucia, czy po prostu życzliwego gestu. W tym wszystkim znajduje się człowiek przybywający do firmy z wielkimi marzeniami, pragnący uwolnić się z zaściankowej rzeczywistości, aby ostatecznie trafić do miejsca wrogiego i nieprzyjaznego. Helen Phillips nie oszczędza swej bohaterki. Obserwuje się narastające z każdym dniem coraz większe jej wycieńczenie zarówno pod względem fizycznym, psychicznym czy emocjonalnym. Przemierza biurowe korytarze, toalety, aby ostatecznie ponownie znaleźć się w swoim gabinecie o bardzo małej przestrzeni. Opuszcza go idąc do domu, ale praca udaje się cały czas z nią, nie potrafi  uciec od ciągu imion i cyfr, aby następnego dnia ponownie wrócić do swego więzienia. Powoli zarówno ona, jak i jej rodzina stają się tacy sami, jak ludzie, których dane wprowadza do Bazy. Jednym z wielu, numerem pozbawionym jakichkolwiek cech ludzkich. Bezimienną sygnaturą.


Pruderyjne uśmiechy, polecenia wydawane oschłym tonem, monotonia, przerażające w swej istocie zadanie, szereg zakazów i norm, wreszcie na końcu strach o najbliższą osobę doprowadzają do alienacji Josephine. Zostaje całkowicie wyobcowana – stopniowo traci nawet poczucie bliskości ze strony ukochanego męża. Jej samotność zaczyna coraz bardziej odczuwać czytelnik zatopiony wraz z nią w morzu imiennych ale nic nieznaczących teczek osobowych. Wydaje się, że z tego zatrutego biura nie ma możliwości uciec. Uwolnić się od jego toksyczności i złowrogiego charakteru, wraz z kobietą czujemy się wręcz skazani na wieczne w nim przebywanie. Człowiek staje się w nim anonimowy a jego przeszłość, czy teraźniejszość nie ma najmniejszego znaczenia. Nie liczą się jego uczucia, ani przeżywane w danej chwili emocje. Istotne jest tylko jedno. Wprowadzenie kolejnej porcji danych do jednej wielkiej Bazy stającej się decydentem ludzkiego życia lub śmierci. Wszyscy są jej podporządkowani, wpływa na każda osobę mająca z nią styczność, to ona praktycznie decyduje o losach ludzi.


Helen Phillips stworzyła niezwykłe wręcz połączenie satyry i czarnego humoru z kafkowskim absurdem. Pokazanie rzeczywistości będącej udziałem wielu milionów osób na całym świecie ulokowanej w świecie godnym Franza Kafki.  Poniekąd otrzymujemy z pozoru lekką opowieść o parze małżonków, aby za moment wprowadziła ona nas w atmosferę zagrożenia, smutku i odsłoniła swe przerażające oblicze. Napisana prostym językiem nacechowanym wielokrotnie występującą w nim grą słów. Autorka odwołuje się do tego, co często jest udziałem wielu czytelników: tęsknota, samotność i poczucie obcości, niezrozumienie przeżywanej gehenny nawet przez tych będących najbliżej, przerażająca biurokracja, masa absurdalnych praw zapisanych w regulaminie, który nawet w chwili zagrożenia życia musi być przestrzegany z cała stanowczością. W tym wszystkim znajduje się odczłowieczony człowiek, którego osoba zostaje sprowadzona do długiego ciągu liter i cyfr decydujących o jego egzystencji.

 
Polecam,
Moja ocena 9/10
 
                                              Źródło: Wydawnictwo Prószyński i S-ka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz