Takie debiuty warto poznawać. Takich debiutów warto wypatrywać. Zbieracze borówek Amandy Peters to powieść wobec, której trudno pozostać obojętnym.
Lata 60. XX wieku. W Maine żyje indiańska rodzina, która dorabia na polu borówek. Podczas jednego dnia pracy, gdy rodzice i rodzeństwo było zajęte zbieraniem owocu, najmłodsza Ruthie znika bez śladu. Mijają dni, potem lata, a szanse odnalezienia dziewczynki maleją do zera.
Norma natomiast wychowuje się w surowej rodzinie. Od zawsze pragnie uczucia rodziców i przełamania lodowej postawy matki. To, co ją nurtuje, to fakt, że kolor jej skóry odbiega od jej rodziców. Nie wie tylko, że jest to część pilnie, strzeżonej tajemnicy.
Jeżeli mówić o powieściach o Indianach, to pierwsze, co przychodzi na myśl to Winetu. Tymczasem Amanda Peters snuje opowieść o plemieniu Mikmaqów naznaczoną bólem rodziny, samotnością i sekretem, który nigdy nie może wyjść na jaw. Całą historię poznajemy z ust dwojga bohaterów Indianina Joe i Amerykanki Normy. To, co łączy obie relacje to cierpienie i rozpad więzów rodzinnych. U mężczyzny bliscy robią wszystko, by mimo nieszczęścia pozostać razem, by za wszelką cenę utrzymać miłość i bliskość. Jednak zaginięcie Ruthie położy się cieniem na nich. Każde z nich na swój sposób próbuje pogodzić się z tragedią mimo upływu lat. Polityka zaś wobec rdzennych mieszkańców z pewnością nie ułatwia im zadania, chociaż rodzice Joe robią wszystko, by ich dzieci zasymilowali się. Na przykład mają mówić po angielsku, a nie w plemiennym narzeczu. U Normy zaś miłość stanowi deficytowy produkt. Ma wszystko poza uczuciem. Przede wszystkim dotyczy to w relacji matka córka. Nigdy nie zaznała prawdziwego szczęścia, a jedyne miłe chwile to, te spędzane z ciotką June.
Im bardziej zanurzamy się powieść tym bardziej atakuje swą surowością, ogromem bólu i nieszczęścia niczym rdza zżerająca kolejne rodziny. Nie pozwająca zaznać szczęścia i ciepła ze strony najbliższych. Niszczy nie tylko rodzinę, ale każdego z jej członków osobno. Staje się przekleństwem wiszącym przez lata. To historia pełna wątpliwości, podejrzeń wobec tego, czego nie umie się wyjaśnić. Amanda Peters atakuje realizmem. Tu niczego nie łagodzi, nie próbuje sprawić, by było lżejsze do strawienia. Jak boli to do boli naprawdę. Smutek, melancholia bije z każdej strony i wręcz zalewa czytelnika, który szuka iskierki radości i długo musi na nią czekać. To, co przede wszystkim zwróciło moją uwagę to, że historia ta mogła rozegrać się w rzeczywistości. To fakt traktowania Indian, jako ludzi drugiej kategorii, a prawa i przywileje dotyczą jedynie Amerykanów. Łatwość z jaką władza może potęgować dramat rodziny i zmusza do kolejnej walki utrzymania jej w całości.
Zbieracze borówek to przejmująca, pełna wzruszeń opowieść. Jedna z tych, która odbija się i pozostaje na długo w pamięci. Trudno pozostać wobec niej obojętnym, dotyka tego, co skrywa każda ludzka dusza. Pragnienie miłości i ciepła, bez którego smutek i cierpienie staje się nieodłącznym towarzyszem. Po drugiej stronie egoizm nie zważający na nic, który staje się zwykłą, okrutną zachcianką tego, czego nie można mieć. Wspaniała i chwytająca za serce powieść, a ja czekam już na kolejne powieści Amandy Peters.
Polecam.
Moja ocena 8/10
Wydawanictwo FILIA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz