piątek, 17 listopada 2023

MROCZNY PIĄTEK: WIRUS, GRAHAM MASTERTON

O ile w niemoralnie dużym dorobku Króla Grozy, Stephena Kinga przyzwyczailiśmy się do słabszych powieści, to zupełnie inaczej sprawa ma się z Grahamem Mastertonem. Okazuje się, że brytyjski twórca horroru też potrafi zawieść. W Wirusie po prostu nie podołał i żaden z wystrzelonych w czytelnika pocisków nie trafia do celu.


Jerry Pardoe to mężczyzna po przejściach. Rozwiódł się z żoną, nie widuje się tak często, jakby chciał z córką, a dzień wypełnia mu praca na komisariacie w Tooting. Kiedy wydaje się, że zaprawionemu w przestępczym świecie glinie nic nie jest w stanie go zaskoczyć, to niespodziewanie przychodzi mu działać z sierżant Dżamilą Pelton. Razem mają zbadać sprawę śmierci pakistanki Samiry. Możliwe, że doszło do zbrodni honorowej, tyle, że nikogo w domu nie było, a twarz dziewczyny jest zmasakrowana. Na dodatek w mieście dochodzi do brutalnych morderstw, których sprawcy twierdzą, że to nie oni to zrobili tylko ona, a raczej..... płaszcz.


O ile do tej pory poznając dorobek Grahama Mastertona nigdy nie zawiodłem się, ba nawet czasem potrafił zamrozić krew w żyłach, czasem ewidentnie puszczał oko ale równocześnie potrafił straszyć, to Wirus zmienia wszystko. Gdyby to była pierwsza moja przeczytana powieść Brytyjczyka, to pewnie bym nie sięgnął ze sporą stratą po inne. Gdyby nie ostatni Szpital Filomeny można by było zacząć się zastanawiać się nad spadkiem formy i czy nadal mamy starego, dobrego Mastertona. Poszedł on w kierunku, w którym ewidentnie nie odnalazł się, w kompletnie różnym od tego, do którego przyzwyczaił swych wielbicieli. Zamiast czegoś nowego, powstał jednym słowem totalny bubel. Wirus na żadnym etapie nie straszy, nie intryguje i nie niepokoi. Bardziej natomiast śmieszy i puszczane, co pewien czas oko do czytelnika nic nie daje. Tego po prostu nie kupuję pod żadnym względem. Zamysł może nie najgorszy, ale realizacja całkowicie chybiona. Grahamek wystrzelał się ze wszystkiego, co tylko możliwe i żaden strzał nie okazał się celny. Mamy potężną dawką pulpowych chwytów, które nie wywierają najmniejszego wrażenia. Morze krwi, flaków, porozrwywanych ciał i wiecznego niezaspokojonego kanibalistycznego głodu wydają się być niezbyt smaczną groteską, której nie tylko nie wykorzystano umiejętnie, ale ostatecznie autor pogubił się i nie bardzo udało mu się z tego wyjść. Podobnie to w czym dotychczas brylował, czyli odwołanie do mitycznych demonów i dżinów pojawia się tak naprawdę kompletnie niepotrzebnie. Wreszcie główny akcent ubrań odpowdzialnych za bestialskie zabójstwa stał się zupełnie nie wiarygodny. Na swój celownik wybierają ludzi sfrustowanych dotychczasowym życiem, niezrozumianych przez otoczenie i słabych. Tu wydawać by się mogło, że Masterton mógłby to sprytnie wykorzystać, ale tak się nie stało. Kiedy pojawia się motyw opętania, nawiedzonych ubrań wydawać by się mogło, że mistrz horroru wraca na właściwe tory, ostatecznie nadzieje okazały się płonne. Zabieg ten nie wywarł najmniejszego wrażenia, kompletnie nie wykorzystano jego potencjału, tak samo jak i tego tkwiącego w kanibalizmie. Na koniec miałem wrażenie, że i sam Graham Masterton pogubił się w serwowanym absurdzie i już nie bardzo potrafił z niego wyjść, a samo zakończenie okazało się tylko przysłowiowym gwóździem do trumny. 


Całkowicie zgadzam się z stwierdzeniem, że to, co zaserwował Graham Masterton w Wirusie to istne szaleństwo i przechodzi wszelkie wyobrażenie nawet najbardziej zaprawionego w grozie czytelnika. Wirus stanowi początek serii o Jerry Pardoe i Dżamili Pelton mających rozwiązywać sprawy nadprzyrodzone, mam nadzieję, że autor odrobi lekcje i poda porządny kawałek grozy. W przeciwnym razie kompletnie nie zrozumiem, czemu z uporem maniaka podąża źle dobraną drogą, zamiast wrócić do tych opowieści, w których sprawdza się idealnie. 


Moja ocena 4/10 




                  Dom Wydawniczy Rebis 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz