Strony

piątek, 31 marca 2017


MROCZNY
PIĄTEK

 

 BEHAWIORYSTA – REMIGIUSZ MRÓZ

Powieść ta stanowi kolejną okazję do poznania kryminalnego oblicza Remigiusza Mroza. Przez wielu nazywany „złotym dzieckiem polskiej powieści kryminalnej” i mam wrażenie, że z każdą kolejną pozycją, tylko umacnia ten tytuł. To autor, którego można kochać albo nienawidzić, na pewno jednak nie sposób zachować obojętność. Przed Wami kolejna książka z Mrozowych lektur, mianowicie „Behawiorysta”, który doskonale wpisuje się wspomnianą przez mnie dyskusję, Jakie jest moje zdanie? Zapraszam na recenzję!!!!!

         Mam pewien problem w przedstawieniu fabuły. Tak, jak ma się to z Remigiuszem Mrozem, każde zdanie może stanowić pewnego rodzaju spoiler, a tego przecież nie chcę. Zatem poniekąd ponownie ograniczę się głównie do tego, co podaje wydawca. W jednym z opolskich przedszkoli znajduje się groźny zamachowiec. Wykorzystując transmisję telewizyjną grozi, że zabije dzieci i wychowawców. Natomiast kto zginie wychowanek czy przedszkolanka mają zdecydować widzowie. W ten sposób rozpoczyna się nazwany przez niego „Koncert krwi”. Organy ścigania pozostają całkowicie bezradne, w zaistniałej sytuacji prokurator Beata Drejer prosi o pomoc, dawnego przełożonego Gerarda Edlinga, specjalistę w zakresie kinezyki - zajmującej się badaniem niewerbalnych zachowań ludzi, którego wcześniej wyrzucono ze służby. Terrorysta zostaje schwytany, jednak nadal mają miejsce makabryczne zbrodnie.
            Opowiadając o tej książce mogę z całą pewnością stwierdzić, że jest to najbardziej zwyrodniała powieść tego autora oraz jedna bardziej okrutnych i przerażających – w tym drugim aspekcie może konkurować jedynie z cyklem „Parabellum”.
Generalnie nie należę do osób wyjątkowo wrażliwych, a po przeczytaniu pewnej  ilości zarówno thrillerów, jak i kryminałów mało jest rzeczy robiących na mnie wrażenie. „Behawiorysta”  jednak robi. Chodzi mi nie tylko już o to, że ofiarą  stają się przedszkolaki, ale całe tło bestialskiego wręcz okrucieństwa nakreślonego przez pisarza. Po prostu nie wiem co siedziało w głowie twórcy, że w tak bardzo sugestywny sposób udało mu się pokazać psychikę zwyrodnialca. Osoby, które przeczytały trylogię z komisarzem Forstem, gdzie Mróz doskonale podążał tropem psychiki Bestii, wiedzą że  prozaik  doskonale to potrafi. Kompozytor, tak media określiły zamachowca, jest jeszcze bardziej przerażający od mordercy z Giewontu.
Poza tym podczas lektury kompletnie nie zdawałem sobie sprawy, z tego co Remigiusz Mróz robi z moją psychiką, dopiero po dłuższym czasie uzmysłowiłem sobie, że jest to zwykłe pnie mózgu.  Zacząłem, wręcz podążać tokiem myślenia psychopaty, próbując przewidzieć co jeszcze może wymyśleć zwyrodnialaczy umysł. To, jak ta książka działa na psychikę czytelnika jest po prostu niewiarygodne. Jeśli są osoby, które skarżą się, że przy czytaniu z myślą o niebieskich migdałach, to z całą odpowiedzialnością daję właśnie „Behawiorystę”, tu już nie sposób myśleć  o niczym poza samą opowieścią.  Kiedyś wspominałem, że rzadko kierują się „opiniami” zamieszczonymi na okładce książki. Tym razem, jednak ponownie to zrobię. Mianowicie już na  przedniej stronie okładki jest rekomendacji Tess Gerritsen „Potężna dawka emocji, nieustanne napięcie i fascynujący bohater! »Behawiorysta« to książka której nie odłożycie do ostatniej strony.” Ponadto reklamowano ją „Trzymające w napięciu do ostatniego zdania połączenie thrillera z powieścią kryminalną, jakiego dotąd w Polsce nie napisano.” Muszę przyznać, że żadne z powyższych stwierdzeń nie jest przesadzone.  Ta powieść naprawdę robi wrażenie, już od pierwszego zdania, a kolejne strony tylko je zwiększają. Mróz chwyta za gardło i trzyma do samego końca. 
Znamionuję ją akcja pędząca na przysłowiowy „łeb na szyję”, rozpędza się w pierwszej stronie i gna aż przez kolejne 480. Nawet  przez chwilę nie czuć znużenia, z każdą kolejną stronnicą czułem coraz większe zdenerwowanie, jak to wszystko się potoczy. Powieść  wbiła mnie w fotel, nie wiem kiedy mijały kolejne godziny. Dawno nie miałem w ręku lektury, którą chce się, aby jak najszybciej się skończyła, żeby wreszcie poznać zakończenie.
Mróz dokonuje wręcz niesamowitej sesji terapeutycznej Kompozytora, zgłębia jego logikę, pobudki, pokazuje w właściwy sobie sposób wpływ przeszłości na obecne wybory człowieka.
Podczas lektury są momenty, że czułem się niczym na kozetce u psychologa. Dzieje się tak, między innymi poprzez pokazanie, w tej historii to ty decydujesz kto zasługuje na życie, a kto na śmierć. Czyja egzystencja jest ważniejsza? Myślę, że wiele osób podczas czytania „Behawiorysty” zada sobie pytanie o to, jaki wybór podjąć. I właśnie za tę powiedzmy warstwę psychologiczną  należą się olbrzymie brawa i uznanie dla autora.  On po prostu bawi się z nami, niestety często pokazując naszą prawdziwą twarz.
Absolutnie nie liczy się on z emocjami czytelników, wręcz rozgrywa na nich swój charakterystyczny mroźny koncert. Moje  nerwy były dosłownie w strzępach.

            Do tego dołożyć znakomity styl, dialogi nadające wręcz niejednokrotnie dramaturgii, bardzo często czułem, jak kolejna wypowiadana kwestia potęguje napięcie, które już i tak sięgało moich granic wytrzymałości.
W mistrzowski wręcz sposób kreśli miejsca rozgrywania kolejnych wydarzeń,  raz znajdujemy się w siedzibie prokuratury, a za chwilę w kryjówce przestępcy. To między innymi język, jakim została napisana powieść, sprawia wrażenie jakbyśmy naprawdę byli obserwatorami rozgrywanych partytur w „Koncercie krwi”.
            Ponadto już samo umieszczenie wszystkiego w Opolu, mieście kojarzonym ze stolicą polskiej piosenki i dodanie do tego jeszcze samej muzyki sprawiło, że trudno będzie mi tak samo patrzeć na tę miejscowość, jak przed lekturą „Behawiorysty”.  I z tego co w wywiadzie mówił, sam autor poniekąd właśnie był taki jego zamysł, zamiany stolicy polskiej piosenki na stolicę polskiej zbrodni. Myślę, że to mu się udało w 100 %. Doskonale wręcz też oddaje charakter miejscowości, i nawet ktoś – jak ja – co nigdy nie był tam, może poczuć jej atmosferę. Podobnie, jak w cyklu z Joanną Chyłką w którym dokładnie jest podawane miejsce kolejnych wydarzeń, nazwy ulic, lokali w których rozgrywa się w danym momencie akcja, dokładnie ten sam zabieg został użyty tutaj. Jest znów mocne oddziaływanie na psychikę czytelnika, który na przykład mieszkając w Opolu może sobie nagle uzmysłowić, że przecież on tą ulice mija codziennie, wówczas na pewno nastrój grozy wzrośnie bardzo mocno. 

            Wreszcie sami bohaterowie, jak to w powieściach Remigiusza Mroza, są to ludzie o bardzo silnych charakterach. Tak samo jest  tym razem.
Na pewno do moich faworytów należy Gerard Edling. Jest on szalenie trudny do określenia. Z jednej strony stanowi wręcz mieszankę Forsta i Chyłki, z drugiej zaś ma w sobie coś zupełnie wyjątkowego tylko dla siebie. Muszę przyznać, że polubiłem go od pierwszej strony. Jest niezwykle oczytany, błyskotliwy, a poza tym również zarozumiały, nie zwykle trudny we współpracy, wie wszystko najlepiej i nawet nie stara się tego ukryć, bardzo lubi poprawiać błędy językowe czy w zakresie savoir vivre`u u innych.  Jest  jedną najbardziej wyrazistych postaci całej powieści, nadając jej pewnego kolorytu. Chociaż także potrafi być momentami szalenie wręcz irytujący.

            Inną taką osobą to sam Kompozytor. Zwyrodnialec, psychopata i co tam jeszcze chcecie. Wszystkie najgorsze epitety, jakie przychodzą do głowy podczas lektury, będą niewystarczające do określenia go. Stanowi wręcz zło w czystej postaci. Niestety nie mogę znowu zbyt dużo powiedzieć, nie chcąc robić spoilerów, jednak na pewno wpisuje się w kanon największych psychopatów z powieści Remigiusza Mroza. Według mnie wyprzedza wręcz Bestię z Giewontu. Karmi się  strachem i cierpieniem swoich ofiar.

            Jedną z postaci, które również skradły moje serce to zdecydowanie Beata Drejer. Prokurator regionalny, wierzy bardzo mocno w swojego byłego przełożonego Edlinga, ponieważ  właśnie od niego nauczyła się zwracać uwagę na mowę ludzkiego ciała. Na pewno zalicza się do osób o bardzo silnym charakterze i niezwykle nieustępliwa w rozwiązywaniu sprawy. Podczas lektury wręcz podziwiałem jej zdolności dyplomatyczne.

            Na koniec nie sposób wspomnieć o samym zakończeniu. Dla wielu blogerów było ono nie do zaakceptowania. Mnie osobiście bardzo się podobało, jeśli w ogóle mówiąc o tej powieści można użyć tego słowa. Ostatnie kilkadziesiąt stron czytałem zapartym tchem. Zadając sobie tylko pytanie, o co tu chodzi? Natomiast ostatnie zdania, zupełnie wgniotły mnie w fotel, z jednej strony odetchnąłem z ulga, a drugiej poczułem jeszcze większe przerażenie.

           Podsumowując „Behawiorysta” stanowi powtarzam najbardziej zwyrodniałą powieść w dorobku Remigiusza Mroza. Absolutnie nie polecam jej a nawet odradzam dawania jej osobom nieletnim. Dla mnie stanowi wręcz apoteozę przemocy i okrucieństwa, autor wręcz w mistrzowski sposób odsłania najbardziej mroczne zakamarki duszy ludzkiej. Nikt przecież nie rodzi się mordercą, mordercą się staje z czasem. Pokazuje, że absolutnie każdy może popełnić zbrodnię, czasem jest to tylko kwestia chwili mogącej całkowicie zmienić życie człowieka, jeden wybór pociąga za sobą inny. Tutaj nie ma czegoś takiego, jak mniejsze zło. Ono po prostu nie istnieje. Zło jest złem bez względu, jak będziemy go tłumaczyli. Dla mnie powieść ta jest wręcz doskonałym odzwierciedleniem ludzkiej psychiki, mechanizmów wpływających na ludzkie wybory czy odruchów, jakimi się kierujemy. Dodatkowo może wpływać na przykładnie większej uwagi na zachowanie naszych rozmówców, ich ton głosu, mowę ciała, które niejednokrotnie więcej mówią niż wypowiadane słowa. „Behawiorysta” zalicza się do tych tytułów, które pamięta się jeszcze długo po skończonej lekturze.   

Polecam.

Moja ocena 8/10


                                                      Źródło: Wydawnictwo Filia

niedziela, 26 marca 2017


 INWIGILACJA – REMIGIUSZ MRÓZ

 
         Często zdarza się, że pierwszy tom powieści jest rewelacyjny, natomiast pozostałe w przypadku popularnych serii, ma się wrażenie napisania ich dla komercji i absolutnie nie dorastają mu do pięt. Jeśli chodzi o Remigiusza Mroza i cykl o Joannie Chyłce według mnie jest dokładnie na odwrót. Ten element zachwytu wywołany „Kasacją” rósł z każdym kolejnym tomem, a w „Inwigilacji” osiąga apogeum. Prawniczka i Kordian Oryński znów w epicentrum medialnej burzy, dodatkowo trafiają na celownik służb bezpieczeństwa. Zapraszam na recenzję!!!!

         Po dowiedzeniu się o ciąży, pani mecenas bardziej wycofała się z zawodowego życia. Jednak w chwili, kiedy do kancelarii Żelazny&McVay zgłasza się małżeństwo Lipczyńskich, Joanna Chyłka natychmiast przyjmuje sprawę.  Ich syn, Przemek zaginął w wieku trzynastu lat w Egipcie, dziś po kilkunastu latach odnajduje się i wraca do kraju, jednak zostaje oskarżony o próbę zamachu terrorystycznego w Warszawie. Wszystko wskazuje, że jest członkiem tak zwanego Państwa Islamskiego i wykonuje jego polecenia. Wygrany proces stanowi dla adwokatki kolejną szansę na mocne ugruntowanie swojej pozycji w prawniczym świecie. Tym samym duet Chyłka i Zordon ponownie rusza do akcji. Jednak podczas prowadzenia sprawy okazuje się, że komuś bardzo zależy, aby utrudnić im prowadzenie sprawy. Wszystko wskazuje,  że zamieszane są w to służby dbające o bezpieczeństwo narodowe, chcące zniechęcić ich do obrony chłopaka. On sam, zaś uparcie twierdzi, jakoby nie był synem Lipczyńskich oraz został wrobiony w próbę zamachu. Przed parą obrońców staje bardzo trudne zadanie, nie tylko muszą bronić klienta, ale również zapobiec w razie, gdyby rzeczywiście był terrorystą, atakowi w wyniku, którego może zginąć kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt osób. Jak daleko posuną się służby w obronie mieszkańców?

            Remigiusz Mróz podejmuje temat bardzo aktualny. Co jakiś czas słyszymy w mediach wiadomości o kolejnych zamachach dokonywanych w Europie za sprawą islamskich fundamentalistów. W wielu ludziach istnieje poczucie zagrożenia, czy Polska nie stanie się kiedyś kolejnym celem ataków. I taką właśnie sytuację, kiedy to nasz kraj staje się obiektem zainteresowania ISIS rysuje w najnowszej powieści Remigiusz Mróz. A obraz ten przeraża wręcz swoim realizmem. Dzieje się tak z dwóch zasadniczych powodów. Pierwszy: autor pokazuje, jak wielkie możliwości w inwigilowaniu mieszkańców mają służby bezpieczeństwa. Mogą one nawet bez wyroku sądu mieć dostęp do naszych rozmów, bilingów itp. Świat tej powieście wydaje się wręcz światem Orwellowskim. Władza niczym Wielki Brat z „1984” ma nieograniczone możliwości, nieustannie obserwuje swych obywateli, ma realny wpływ na ich życie, może je zniszczyć dosłownie w jednej sekundzie. Wszyscy  mogą znaleźć się pod nieustanną obserwacją. Same zaś rządy prawa stały się tylko fikcją, nie mająca nic wspólnego z rzeczywistością.
            Drugi powód to powstała społeczna panika i problem „obcości”. Mróz pokazuje problematykę społecznej dyskryminacji ludzi o odmiennym pochodzeniu etnicznym, czy wyznających inną religię. Polska mająca być państwem tolerancyjnym religijnie, staje się wręcz bastionem wszelkich uprzedzeń. Arab wyznający islam staje się synonimem terrorysty. Nikt nie przyjmuje nawet do wiadomości, że człowiek ten może być niewinny.
Występują liczne odwołania do „Rewizji”, gdzie to nasza bohaterka broniła Roma, tym samym obecnie przylgnęła do niej łatka „obrończyni Romów i muzułmanów” a więc tych, których  „prawdziwi Polacy” winni nienawidzić.
Szczerze mówiąc, nie mam najmniejszej ochoty przebywać w takim świecie nawet minuty,  nigdy nie chciałbym znaleźć się sytuacji, z jaką przyszło zmierzyć się  bohaterom.
Dodatkowo nastrój grozy wywołuje odwołanie się przez autora do obecnej sytuacji politycznej: całe zamieszanie wokół Trybunału Konstytucyjnego, uchwalanie ustaw dające wręcz nieograniczonej uprawnienia organom ścigania, służbom odpowiadającym za bezpieczeństwo narodowe: szczególnie ABW czy CBŚP. Tym samym każdy często nieświadomie może stać obiektem inwigilowanym.
Pisarz tym samym stawia bardzo poważny problem, gdzie jest granica między konieczną obroną obywateli przed grożącym niebezpieczeństwem, a prawdziwą samowolką służb.
            Kolejnym atutem powieści to, jak zawsze w przypadku książek Remigiusza Mroza, bohaterowie, zwłaszcza zaś Joanna Chyłka. Wokół niej powstaje prawdziwa aura tajemniczości. Nie wiadomo, kto jest ojcem dziecka: Paweł Messer – z którym obecnie przychodzi jej współpracować, Szczerbiński, czy tajemniczy „W” – ma go odnaleźć nikt inny jak Kormaczysko. Sama zaś prawniczka wydaje się w swojej najlepszej formie, nadal jest bezczelna, wredna, arogancka, złośliwa, ma poczucie czarnego humoru w stosunku do dziecka, którego oczekuje, nieustępliwa - nie tak łatwo będzie ją przestraszyć. Cały czas widać jej pogardę w stosunku do ojca.
            Zordon nieustannie należy do postaci delikatnie mówiąc bardzo kontrowersyjnych. Można go darzyć sympatią albo nienawidzić. Do tej pory dopiero w „Inwigilacji” szalenie mnie irytował, a pod jego adresem leciał cały zestaw różnych inwektyw. Zupełnie nie rozumiem dlaczego autor od początku cyklu aż tak pastwi się  nad nim.
            Wreszcie największym rozczarowaniem był dla mnie prokurator Paderborn, zwany przez Chyłkę Paderewskim. Z początku może on wydawać się męską wersją Joanny Chyłki. Wysportowany, pięknie wyrzeźbiona muskulatura, noszący obcisłe koszule, podobnie nieustępliwy, jak pani mecenas. Natomiast z biegiem akcji wydawał mi się jeszcze większą mimozą od Oryńskiego, był w pewnym sensie nijaki. Mam nadzieję, że pojawi się on w szóstym tomie, może wówczas nabierze trochę więcej barw.
Z całą zaś odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że nieustannie całe show należy do prawniczki, i jest ona absolutnie nie kwestionowanym numerem jeden całej opowieści.
            Inny zdecydowany plus stanowi świetny styl, dialogi. Podobnie do poprzednich tomów serii rozmowy toczone przez Chyłkę i Kordiana, w których pełno słownych utarczek, złośliwości, bawią po prostu do łez. Stanowią wręcz świetną odskocznię w niezwykle trzymającej w napięciu akcji. Czegóż więc można chcieć więcej?
            Nie był bym wreszcie sobą, gdybym nie wspomniał o zakończeniu. Ponownie miałem poczucie dostania obuchem w głowę. A po przeczytaniu ostatniego zdania, po prostu miałem ochotę dokonać zbrodni na Remigiuszu Mrozie. Dlaczego? Tego nie mogę niestety zdradzić, natomiast utwierdziłem się w przekonaniu, że absolutnie nie liczy się on z nerwami czytelników. Panie Remigiuszu, no niestety takich rzeczy się nie robi. Jak tak można, kończyć książkę w takim momencie. Mam nadzieję, że naprawdę Joanna upomni się u Pana o swoje prawa. A wesprze ją Zordon.
Na poważnie jednak, naprawdę jest dla mnie jak dotąd najmocniejsze ze wszystkich zakończeń książek Remigiusza Mroza, które jeszcze bardziej działa na już i tak skołatane nerwy. Dla mnie „Inwigilacja” to najmocniejsza ze wszystkich przeczytanych dotąd książek tego autora.
            Podsumowując dla mnie jest to najlepsza  powieść Remigiusza Mroza ze wszystkich, jakie dotąd czytałem. Pokazuje ona autora w doskonałej formie, wydaje się że ma on wręcz niezgłębioną kopalnię pomysłów, jak utrudnić bohaterom życie a swoich czytelników wbić w fotel sprawiając, że przepadną na dwa czy trzy dni ze świata. „Inwigilacji” po prostu nie sposób przerwać czytać, jeśli czytacie inne książki, radzę je dokończyć i dopiero wziąć się za tę. Inaczej po prostu odłożycie tamte i będziecie musieli dokończyć „Inwigilację”.
Znajduję w niej dosłownie wszystko to co oczekuję od dobrej powieści: wartka akcja trzymająca w napięciu, świetni bohaterowie o bardzo mocnych charakterach, doskonały styl.  A wszystko mogę streścić stwierdzenie, dla mnie stanowi ona po prostu arcydzieło stworzone przez króla polskiego thrillera. Odłóżcie Nesbo, wszelkich Skandynawów a czytajcie naszego Remigiusza Mroza. Król może być tylko jeden.

Polecam.

Moja ocena: 8/10


                                                        Źródło: Wydawnictwo Czwarta Strona

piątek, 24 marca 2017


        

MROCZNY
PIĄTEK

 

 

TRAWERS – REMIGIUSZ MRÓZ

 

To już ostatnia odsłona historii Wiktora Forsta ścigającego Bestię z Giewontu. Remigiusz Mróz ponownie przenosi  w Tatry, krwawe zagadki, kolejne zbrodnie i śmiertelny wyścig z czasem, to wszystko w „Trawersie”. Zapraszam na recenzję.

 

         „Trawers” stanowi trzeci wieńczący całą trylogię cykl komisarza Forsta. Obecnie opowieść rozpoczyna się w momencie, kiedy Wiktor został przeniesiony z więzienia na Montelupich do Podgórza, a więc zakładu dla przestępców mniej niebezpiecznych i o zaniżonym rygorze. Tym samym mając karę dwudziestu pięciu lat oraz skazanie za morderstwo, może wydawać się osobą najbardziej groźną wśród osadzonych. Dodatkowo całe dnie spędza na czytaniu książek, potęgując otaczającą go aurą tajemniczości. Przez ostatnie kilka tygodni mocno przywykł do tamtejszego stylu życia, pogodziwszy się z faktem spędzania reszty życia  za kratkami. Ma już swoje kontakty, dzięki którym dostarczana jest mu…. heroina,  w postaci tzw. kompotu. Tylko ona pomaga zwalczyć dręczącą migrenę. Od czasu skazania,  stał się już dosłownie wrakiem człowieka, dodatkowo nic nie wskazuje powrotu do dawnej formy. Jednak do czasu, otóż  gąbka w której dostarczono dla niego narkotyki została spryskana perfumami Olgi Szrebskiej. Pozwala to sądzić, że kobieta nadal żyje. Forst prosi Osicę o odnalezienie kobiety. Znajdując trop dziennikarki, trafi się wówczas na Bestię.

            Cała sprawa komplikuje się, w momencie śmierci kolejnego turysty. Szczególnie wobec ulokowania w Kościelisku  uchodźców z Syrii. Zmarłemu ucięto opuszki palców, wybito wszystkie zęby, a w ustach ma syryjską monetę. Nie wiadomo, kto odpowiada za zbrodnię. Dopuszczone zostają różne warianty:  Bestia wróciła,  któryś z imigrantów dopuścił się morderstwa, sprawca zbrodni z Giewontu ma  naśladowcę. Wokół sprawy rozpętuje się medialna burza, a jedyny człowiek mogący rozwiązać całą sprawę, znajduje się właśnie za murami więzienia.

 

            „Trawers” doskonale utrzymuje kroku poprzednim tomom. Nadal mamy mroczną atmosferę, nic nie jest pewne, sama akcja nabiera rozpędu. Jednak w moim odczuciu niestety jest odrobinę słabszy od „Ekspozycji” i „Przewieszenia”. Dzieje się tak, gdyż z początku brakuje elementu zaskoczenia. Ci, co pamiętają moją recenzję „Przewieszenia”, wiedzą, że już wtedy zapach Chyłki było czuć w powietrzu. Teraz pojawia się, w celu wyciągnięcia  Forsta  na wolność. Dochodzi do pojedynku gigantów polskiej literatury kryminalnej. Oczywiście starcie Forst kontra Chyłka nadaje kolorytu, choć moim zdaniem to pani mecenas wygrywa. Jest dokładnie taka, jaką ja uwielbiam: złośliwa, wredna, przemądrzała, pewna siebie. Widać  jej najlepszą formę. Są momenty, że zaskakuje nawet Wiktora, który nie próbuje z nią polemizować. A to już coś J

Poza tym sama jego postać zaczyna być trochę odrealniona. Przypomina mi Rambo, a nie człowieka z krwi i kości. Mimo zamroczenia narkotykowego pokonuje przeciwnika, nawet za kratami prowadzi śledztwo.

Ponadto miałem małe uczucie deja vu. Mianowicie, warto przypomnieć sobie „Rewizję”, w której to Joanna po odejściu z kancelarii Żelazny & McVay wpada w cug alkoholowy, nawet pijana pojawia się na sali sądowej; teraz podobnie jest z Wiktorem, na przykład przy przesłuchiwaniu podejrzanych, potrafił wcześniej wziąć działkę.

Zawsze biorąc do ręki powieść oczekuje pewnego zaskoczenia, czegoś nowego; a powielanie wcześniejszych wzorców, niezbyt do mnie trafia. Muszę jednak przyznać, że takie wprowadzenie bohaterów innej serii bardzo mi się podoba. Powstaje dzięki temu jeden wspólny Mrozowy świat.

            Tyle słów krytyki, pora więc przejść do plusów, a jest ich nie mało. Przecież  „Trawers” moim zdaniem to naprawdę bardzo dobra lektura. Kontynuując wątek bohaterów książki, a głównie protagonisty powieści, komisarz nadal jest bezczelny, arogancki, niesubordynowany, z jednej strony mocno złości, z drugiej wzbudza sympatię. Jego umysł zdominowany jest teraz już tylko trzema rzeczami: odnaleźć Olgę, zdobyć kolejną porcję heroiny w celu uśmierzenia bólu głowy i schwytać Bestię.  Zdecydowanie całe show należy do niego, Wadryś-Hansen i Osica są, jakby tylko jego towarzyszami, jednak do niego należy nadawania tempa śledztwu. Zaczyna wręcz myśleć kategoriami mordercy, chcąc wyprzedzić każdy krok przeciwnika.

            Ponadto Mróz rozwija bardzo mocno osobę Dominiki, o ile w „Przewieszeniu” niezbyt przypadła mi do gustu, to teraz zdecydowanie bardziej mi się spodobała. To kobieta potrafiąca pokazać przysłowiowy pazur zarówno wobec przełożonych, jak i ludzi z którymi przychodzi jej współpracować. Jednocześnie widać u niej zarówno człowieka bardzo wrażliwego, jak i zdecydowanego w dążeniu do celu.

           

            „Trawers” ma być pewnego rodzaju głosem sumienia, na pewno należy do jednych z bardziej kontrowersyjnych powieści Remigiusza Mroza. Dzieje się tak za sprawą poruszenia wątku uchodźców. Od początku - niczym w naszym społeczeństwie - ścierają się dwie zasadnicze postawy: zwolenników oraz przeciwników przyjmowania ich w Polsce. W pierwszej widzimy  ludzi ratujących życie w obliczu wojny, pozbawionych dachu nad głową, jedzenia, odzieży.  Porównani w niej zostali  do Polaków, którzy w czasie II wojny światowej i PRL, również wyjeżdżali na Zachód szukając schronienia.  W drugiej natomiast nie postrzega się Syryjczyków w kategoriach uciekinierów wojennych, lecz emigrantów zarobkowych.

Wreszcie skrajna do dwóch pierwszych, wyłania się jakby trzeci pogląd. Skrajnie radyklany. Porównuje on ich do UPA, widzi w nich śmiertelne zagrożenie dla Polaków, bowiem jak niegdyś Ukraińcy mordowali ludność polską, tak teraz  muzułmanie mogą w przyszłości stać się nowymi autorami ludobójstwa, tych którzy wyciągnęli wcześniej do nich rękę.

Pomijając ostatni sąd  - chociaż też w podobnym tonie w mediach pojawiają się podobne wypowiedzi osób przestrzegających  głównie przed islamizacją Europy – jednak szczególnie właśnie dwie pierwsze postawy  przedostają się do opinii publicznej. Miałem wrażenie, jakby właśnie autor zainspirowany tocząca się debatą, specjalnie poruszył tę kwestię. Jednocześnie, w moim odczuciu, nie chce on dać poznać swojego osobistego oglądu. Znajduje się, gdzieś na środku, gdzie waga argumentów przechyla się raz na jedną a raz na drugą stronę. W każdym razie zgadzam się, że właśnie uchodźcy mogą stanowić doskonałe zwierciadło nas samych, naszej wrażliwości na drugiego człowieka, empatii czy wreszcie ludzkich zwykłych odruchów. Stąd uważam, że powieść  jest swoistym głosem sumienia podpowiadającym i wskazującym z jednej strony granicę rozsądku, z drugiej krytykującego uprzedzenia i fobie społeczne.

            Kolejnym atutem to, jak już wspominałem wielokrotnie opowiadając o cyklu z Forstem, również i tym razem mamy świetny styl, dialogi. Szczególnie wypowiedzi Osicy i Wiktora potrafią bawić do łez. Nie brakuje w nich złośliwości, czarnego humoru. Czegóż chcieć więcej?

 

Podsumowując „Trawers” stanowi doskonałe uwieńczenie trylogii. Nadal centralną osią powieści stanowi sprawa Bestii z Giewontu. Jednocześnie obecne zbrodnie, zostają połączone z poprzednimi. Mróz pokazuje reakcję łańcuchową zdarzeń. Wszystko było doskonale zaplanowane przez psychopatę, widzimy jego motywy działania. Zbrodnia z Giewontu i jednocześnie pomszczenie rzezi wołyńskiej stanowiły jedynie kostkę domina mająca wprawić w ruch pozostałe elementy. Nadal podążamy tokiem myślenia psychopaty, nie cofającego się dosłownie przed niczym, widzimy groźbę powstania jego naśladowców; tym samym „Trawers” potrafi straszyć. W pewnym momencie nawet ja sam zacząłem myśleć kategoriami mordercy, próbując podążać wraz Wiktorem jego tropem. Zakończenie znowu jest dość zaskakujące.

W każdym razie na pewno jest to najbardziej mroczna i przerażająca część trylogii, sprawiająca, że serce zaczyna dziwnie coraz szybciej bić oraz na ciele pojawia się zwiększająca się ilość dreszczy.

            Czyta się ją błyskawicznie, kolejne stronice pokonywane z minuty na minutę potęgują coraz większą ciekawość, trudno oderwać się od lektury. Mogę porównać książkę do serialu, którego koniecznie chce się obejrzeć kolejne odcinki nie mogąc doczekać się poznania zakończenia. Tak samo tu, z każdym rozdziałem ma się ochotę na coraz więcej. Zupełnie nie zauważałem mijania kolejnych godzin.  Zdecydowanie stanowi on godnie zwieńczenie całości.

Polecam.

Moja ocena 7/10


                                                           Źródło: Wydawnictwo Filia

środa, 22 marca 2017


HISTORIA PSZCZÓŁ – MAJA LUNDE

 

Troje ludzi, trzy rodziny, trzy kontynenty wreszcie trzy różne epoki, dzieli ich wiele ale łączy jedno – pszczoły. Maja Lunde opowiada wspaniałą oraz wzruszającą opowieść o życiu ludzi i zwierząt, ludzi i przyrody ich otaczającej. Zapraszam na „Historię pszczół”!!!!

 

         Mam mały problem z przybliżeniem fabuły książki. Otóż  główni bohaterowie  to troje ludzi, zupełnie sobie obcych, żyjących w odległym od siebie czasie, a nawet szerokości geograficznej. Tao, mieszka w Chinach, Syczuanie w roku 2098. Pracuje na plantacji zajmującej się zapylaniem roślin. Pszczół, które wcześniej robiły to,  nie ma z powodu wyginięcia. Ma męża Kuana i trzyletniego synka Wei-Wena. Podczas jednej z rodzinnych wypraw, chłopczyk ginie bez śladu. Zdesperowana matka rozpoczyna podróż przez cały kraj w poszukiwaniu dziecka.

            Drugim bohaterem jest William żyjący w Anglii, Hertfordshire w roku 1852. Niespełniony naukowiec, przyrodnik marzący o zbudowaniu idealnego ula. Pokładający duże nadzieje w synu Edmundzie,  obojętny na żonę Thildę, a nawet na własne córki, zwłaszcza Charlotte. Marzy mu się sława oraz szacunek w świecie nauki, chce zrewolucjonizować pszczelarstwo. Jednak, jak to często bywa w życiu, to nad czym pracował z takim trudem, ktoś już zdążył opracować, przez co jego praca traci sens.

            Trzecią wiodąca postacią jest George mieszkający w Autumn w USA w 2007 r. Zapalony pszczelarz marzący, aby swoją hodowlę przekazać jedynemu synowi Tomowi, zapewniając mu pewne źródło dochodu, chłopak jednak ma zupełnie inne marzenia. Mężczyzna załamuje się w chwili, gdy dowiaduje się o masowym wymieraniu pszczół, jego marzenia mogą wkrótce prysnąć niczym bańka mydlana.

 

            Maja Lunde przenosi czytelnika do cudownej opowieści o tych trzech z pozoru tylko różnych ludziach. Poznajemy ich losy opowiadane przez nich samych. Dzięki temu w powieści występuje troje narratorów: Tao, William i George. Mają różne pragnienia, marzenia, a czytając powieść poznajemy trzy odmienne historie. Dopiero na koniec autorka łączy je  w jedną, a dzieje tych ludzi dziwnie zaczynają się ze sobą przeplatać. Jeden bohater chociaż żyjący wcześniej ma silny wpływ na decyzje oraz  losy pozostałych. Myślę, że w tych opowiadaniach każdy może znaleźć to, które najbardziej pasuje do niego.

Wszyscy oni po pierwsze opowiadają o swoich rodzinach, konfliktach w nich występujących. Któż nie spotkał się z tzw. konfliktem pokoleniowym, gdzie rodzice pragną dla swych pociech zupełnie czegoś innego niż chcą one? 

Prezentują zupełnie odmienne teorie wychowawcze, które dopiero z czasem pokazują się trafne bądź chybione. Z jednej strony ojciec przekonany, że niesubordynację syna, a nawet każde jego złe zachowanie można ukarać za pomocą chłosty, tylko tak bowiem według niego można wychować porządnego człowieka, posłusznego ojcowskiej woli. Z drugiej zaś matka zupełnie nie potrafiąca wyegzekwować od dziecka najprostszych rzeczy, dająca mu wszystko czego chce.

Moim zdaniem jest to jeden z ważniejszych problemów poruszanych w „Historii pszczół”, niekiedy te odmienne postawy rodzicielskie do złudzenia przypominają  toczącą się mediach dyskusję o metodach wychowawczych. Wydaje mi się, że sama Lunde nie jest zwolenniczką, ani stosowania  kar cielesnych, równocześnie nie popierając dawania dzieciom wszystkiego. Należy odnaleźć  magiczny złoty środek.  Jednocześnie dzieci muszą żyć swoim życiem, należy pozwolić im na realizację własnych marzeń czy pójścia własną drogę, mimo że rodzice woleliby inną.

Ludzie ci ponadto pokazują, jak bolesne, a wręcz destrukcyjne może być dla człowieka, utrata życiowego marzenia, pasji, celu życia w chwili, kiedy wszystko wydaje się stracone, wszelkie zabiegi, starania stają się bezsensowne. Jednak dopiero czas, niekiedy nawet bardzo odległy od nas zweryfikuje nasze działania. Może się zdarzyć, że owoców naszej pracy nie zobaczymy za naszego życia, odczują je natomiast przyszłe pokolenia.

            Kolejną kwestią wartą poruszenia to cudowny język, styl jakim została napisana powieść. Zachwyca swym pięknem. Jest bardzo plastyczny, łatwo można wyobrazić sobie świat bez pszczół, jak również owe pasieki. Do tego, świetne dialogi, przemyślenia bohaterów zmuszające  do refleksji. Wciąga ona  od pierwszych stron, a na koniec widać jeden zasadniczy jej mankament, że się skończyła. W chwili przeczytania ostatniej stronicy zrobiło mi przykro, nadszedł koniec, oznaczający pożegnanie  z przyjaciółmi. Tao, William i George skradli moje serce, mało tego stali się dla mnie literackimi przyjaciółmi. Czytając ma się ochotę, aby ta wspaniała opowieść trwała bez końca.

            Tym samym nie mogę nie wspomnieć, że właśnie ów przepiękny język przenosi do świata, czasem odległego, obcego, a nieraz jakże bliskiego współczesnemu czytelnikowi. Wzbudza wręcz tęsknotę za harmonijnym życiem ludzi oraz zwierząt, przedstawiając czym stanie się nasz świat, gdy cywilizacja zniszczy cały otaczający nas ekosystem. Nawet taka mała pszczoła ma swoje olbrzymie znaczenie dla naszego życia. Wszyscy mają w przyrodzie swoją funkcję, nikt nie ma prawa tego niszczyć. Dla mnie jest to jeden wielki apel autorki o pozostawienie dużych obszarów leśnych, miejsc dziewiczej przyrody, a nie zamienianie ich w obszary uprawne, albo w betonowe puszcze.

Znowu jest to niezwykle aktualne, gdyż  Zapaść, o której opowiada Tao, dzieje się teraz na naszych oczach. Jeśli  nie podejmiemy radykalnych działań, za chwilę możemy już nie mieć czego ratować. Stosowane między innymi pestycydy przyczyniły się do wymarcia pszczół. Autorka pokazuje poważne skutki wynikające z stosowania przez człowieka nawozów sztucznych, mogących okazać się wręcz śmiertelne dla niego oraz środowiska. Zostają one bowiem w ziemi zabijając wszystko co się w niej i z niej się rodzi.

            Wreszcie to właśnie tytułowe pszczoły stają się silnym ogniwem spajającym losy tych trojga ludzi. Są one zarówno błogosławieństwem tudzież przekleństwem, czynnikiem decydującym o wolności ludzkiej oraz jego obsesją. Jednak świat bez nich staje się światem totalitaryzmu, człowiek zmienia się w robotnika zapylającego rośliny, traci wolność, możliwość samo decydowania, muszącego walczyć nawet nie o miskę ryżu ale jego ziarno. Świetnie widać to podczas kolacji w domu Tao, podczas której daje dziecku siedem ziarenek. W chwili wymarcia pszczół, zniknęło mięso, mleko, sery, owoce i warzywa nie ma nic co zna dzisiejszy człowiek, a czego nie znają ludzie żyjący w Syczuanie w 2098 r.  Świat tego roku jest wręcz post apokaliptyczny, absurdalny, nieludzki. Człowiek w nim znaczy nie wiele, tak jak nie reagowano na śmierć miododajnych owadów, teraz jest obojętność na umierających ludzi w rozpaczliwy sposób szukających ratunku. Starsi oraz schorowani  nie przydatni dla dystryktu do niewolniczej wręcz pracy skazani zostają na śmierć, nikogo nie obchodzi ich los. Czasem wspomni tylko o nich ich córka czy syn. Ludzie giną, bo giną zwierzęta nie mające co jeść.

 

Podsumowując o książce tej naprawdę można by się wiele mówić. Dla mnie jest ona cudowna, mądra, niezwykle refleksyjna. Nie sposób czytać jej bez żadnych przemyśleń. Z jednej strony wzrusza, z drugiej przeraża. Osobiście nie chciałbym znaleźć się w Chinach 2098 r.,  dlatego już dziś trzeba o to zadbać. Planeta Ziemia jest wspólnym domem ludzi, zwierząt i roślin, bez jednych nie ma drugich.

            Poza tym to wspaniała opowieść o trudzie  rodzicielstwa, pokazująca różnice światopoglądowe  rodziców i dzieci.  Przy czym każde z nich ma zupełnie odmienne pragnienia. Uczy ona, jak mimo różnych dążeń znaleźć tą jedną wspólną nić porozumienia.

            Wreszcie stanowi uniwersalna historię o ludzkich marzeniach, cierpieniu płynącego z braku możliwości ich realizacji.  

Sama „Historia pszczół” z jednej strony przygnębia, z drugiej zaś daje nadzieję.

Polecam wszystkim.

 Moja ocena 10/10


                                                               Źródło: Wydawnictwo Literackie

niedziela, 19 marca 2017


MARIA SKŁODOWSKA CURIE – MAGDALENA NIEDŹWIEDZKA

 

W historii było wiele niezwykłych kobiet, z których część panowała na dworach monarszych, inne odznaczały się w dziedzinie sztuki, a kolejne znów pokonywały, wręcz heroiczną walkę o zajęcie należnego im miejsca w świecie nauki. Do tych ostatnich zaliczała się bohaterka najnowszej powieści Magdaleny Niedźwiedzkiej i filmu będącego teraz na ekranach kin, Maria Skłodowska Curie. Co sądzę na temat książki? Zainteresowanych zapraszam do recenzji!!!

 

         Magdalena Niedźwiedzka przenosi nas do lat 1911-1913. Wydawać by się mogło, że jest to już najlepszy czas dla Marii Skłodowskiej Curie. Pod koniec roku 1911 zostaje po raz drugi nagrodzona Nagrodą Nobla. Jest znana w środowisku naukowym, kieruje katedrą na Sorbonie. Czegóż można chcieć więcej? A jednak, zarówno na płaszczyźnie zawodowej, jak i prywatnej spotykają ją liczne upokorzenia. Właśnie kandydatura Polki została odrzucona przez Francuską Akademię Nauk, która nie zgodziła się na przyjęcie jej do swego grona. Nieustannie musi udowadniać siłę swego geniuszu oraz mierzyć się z wszelką bezpodstawną krytyką pod swoim adresem.

            Dodatkowo opinia publiczna została wstrząśnięta sprawą romansu uczonej z Paulem Lavigne, wywołanego za sprawą jego żony Jeanne. Sama będąc osobą wulgarną, agresywną, próbowała pokazać rywalkę, jako człowieka niemoralnego, złodziejkę mężów, w końcu doprowadzić do  wygnania rywalki z Francji. W prasie pojawiają się liczne obelgi, a epitety Żydówka, Ruska itp. stają się na porządku dziennym. To Marię uznano za jedyną winną rozpadu rodziny.

            Jest to opowieść o kobiecie muszącej nieustannie walczyć o własną godność zarówno kobiety, jak i uczonego, w rozpaczliwy wręcz sposób szukającej szczęścia w miłości. Pragnęła kochać i być kochaną, chciała znaleźć mężczyznę wyrozumiałego, podzielającego jej pasję do nauki.

 

            Autorka z pomocą pięknego języka odmalowuje obraz Paryża i Francji u końca belle epoque oraz Warszawy pod zaborami. Zamieszczone opisy są niezwykle realistyczne i plastyczne, czytając książkę miałem wrażenie, jakbym osobiście przechadzał się po miejskich brukach, był w salonach ówczesnej inteligencji czy ziemiańskim dworku.  Dodatkowo sam styl, dialogi nadają powieści niesamowitego charakteru. Zachwyca  swym pięknem i może stanowić prawdziwą ucztę dla koneserów pięknej literackiej polszczyzny. To właśnie był pierwszy element rzucający mi się w oczy, już od pierwszych stron. Język ten wciąga, ma się ochotę smakować w nim bez końca. Dołożywszy jeszcze wartką akcję, od tej powieści nie można się oderwać. 

Wreszcie zastosowana retrospekcja ukazuje ją w szerszym zakresie czasowym, poznajemy bowiem przyszłą odkrywczynię radu i polony, kiedy była nastolatką.

            Kolejnym atutem to postacie występujący na kartach książki. Od początku poczułem sympatię do tytułowej bohaterki. W prawdzie Niedźwiedzka nie pokazuje jej, w stylu postaci bez skazy. Odkrywa przed czytelnikiem wady noblistki, między innymi: apodyktyczność, trudność w kontaktach międzyludzkich, oschłość, złośliwość. To mimo wszystko widzimy człowieka przede wszystkim pragnącego miłości. Z powodu choroby matki nie zaznała jej od niej. Tą ranę nosiła w sercu przez całe życie i stanowiło bezpośredni skutek utraty wiary w Boga. Później,  będąc nastolatka przeżyła wielką miłość do Kazimierza Żółkiewskiego, u którego pracowała w charakterze guwernantki jego sióstr. Matka mężczyzny, zaś nie akceptowała dziewczyny z powodu braku pieniędzy. Potraktowana została,  jako trędowata, niegodna wejść do tak zacnej rodziny. Wszystko to sprawiało, że właśnie nauka dała jej własną oazę, tu czuła się bezpieczną, stąd też poświęciła się studiom bezgranicznie.

Jednak społeczeństwo zarówno dziwiętnastowiecznej nie tylko Polski ale też Francji, niechętnie widziało kobietę wstępującą w progi wyższych uczelni. Na ziemiach polskich nie istniała żadna szansa na zdobycie upragnionego wykształcenia, musiała zatem wyjechać do Sorbony. Skłodowska od początku musiała zmierzyć się z uprzedzeniami. Po pierwsze z powodu bycia kobietą. Tak, jak wspominałem o tym recenzując „Panią Einstein”  Marie Benedict, był to świat zdominowany przez mężczyzn. Pod tym względem szerokość geograficzna nie miała żadnego znaczenia, sytuacja podobnie wyglądała zarówno w Paryżu, Szwajcarii czy Warszawie. Oczywiście towarzyszyły temu niewielkie różnice. Jedną z nich stanowiła  możliwość studiowania. Kobiety pragnące zaistnieć w świecie nauki, były wręcz postrzegane, jako  zwolenniczki sufrażystek, burzycielki społecznego porządku. Przecież do prowadzenia domu oraz spełniania powinności matki i żony nie potrzebne im  żadne wykształcenia. W nadmiernej miłości do książek  widziano chorobę i wadę. Taki stosunek od początku oburzał polską uczoną. Stąd głosiła, że same muszą  walczyć o przynależne im prawa, jeśli stchórzą nic nie osiągną.

            Po drugie narodowość. Często wytykano polskie pochodzenia. Marię, wychowanej w atmosferze patriotycznej,  bolało postrzeganie jej rodaków, w charakterze rozbójników. A z takimi opiniami spotykała się często. Sam natomiast romans z Paulem stał się dodatkową przyczyną wypominania  pochodzenia noblistki. Pogardliwie, jak wspomniałem, nazywaną ją Żydówką – z powodu z drugiego imienia Salomea, chociaż nie pochodziła z rodziny mojżeszowej; Ruską, Polką. Tym same słowa nie mające przecież normalnie w sobie pejoratywnego znaczenia, tu stawały się obelgą.

            Po trzecie z powodu charakteru. Była silna, niezależna, odważnie mówiąca co myśli, osiągająca wyznaczone cele, osiągnęła więcej niż nie jeden mężczyzna. Z tego powodu nie mogła być mile widziana w gronie „szanownych profesorów”. Nigdy nie określono ją posiadanym przez nią tytułem akademickim, np. doktora,  lecz dla wszystkich została Madame Curie. Skazaną do końca życia, żyć w cieniu męża. Mimo, że Piotr widział w niej równorzędną partnerkę pracy naukowej.

            Inną postacią dość znaczącą jest Paul Lavigne. To kobieciarz, znany z licznych miłostek. Całkowicie zdominowany przez żonę, Jeanne i jej rodzinę. Mimo miłości, jaką czuł do Marii nie umie o nią walczyć. Jest rozdarty między tymi dwiema kobietami, nie  potrafi  podjąć wyboru. Osobiście czułem do tego bohatera powieści niechęć. Niezdecydowanie mężczyzny przysparzało Skłodowskiej dodatkowych cierpień, zaś  brak zdecydowanej obrony ukochanej wobec rzucanych na nią kalumnii, wywołał u mnie brak  szacunku do niego jako osoby.

Podobnie rzecz miała się w przypadku Alberta Einsteina. Widzimy fizyka wesołego, wręcz frywolnego, nie dbającego o społeczne konwenanse, przejawiające się choćby w stroju; po lekturze „Pani Einstein” nie umiałem na niego spojrzeć  przychylnie. Niedźwiedzka również pokazuje jego nieudane małżeństwo z Milevą, nie dając jednak zdecydowanej odpowiedzi, kto ponosiłby winę za to. W stosunku do Marii, zaś zawsze zachowywał się, jak przyjaciel. Były to osoby o bardzo podobnym sposobie bycia. Pragnące całkowitej niezależności.

 

Podsumowując „Maria Skłodowska Curie” Magdaleny Niedźwiedzkiej zachwyca swym pięknem, wspaniałym, niezwykle barwnym językiem przenoszącym nas do Francji i Warszawy końca dziewiętnastego i początku dwudziestego wieku.

Dzięki zastosowanej retrospekcji poznajemy głębiej postać polskiej noblistki. Autorka bardzo dużo uwagi poświęca nie tylko faktom z  życia, ale też jej uczuciom, przeżyciom, pragnieniom. Dzięki temu otrzymujemy bardzo złożony obraz Skłodowskiej.

Drugim powodem dla którego warto przeczytać tę powieść stanowią bohaterowie. Nie tylko sama  tytułowa bohaterka, ale również  dzieci i przyjaciele rodziny Curie, ludzie pojawiający się w ich życiu. Należeli oni do najwybitniejszych umysłów swoich czasów. Zapadają silnie  w pamięć i serce czytelników.

Trzecim powodem:  bardzo dokładnie odmalowanie życia społeczeństwa polskiego i francuskiego XIX i XX wieku. Widzimy panujące w nim emocje, wstrząsające nim wydarzenia. Książka stanowi  doskonały rys epoki, a tło historyczne stanowi nieodłączny i ważny element powieści.

Polecam.
Moja ocena:9/10

                                                        Źródło: Wydawnictwo Prószyński i spółka
                                                        

piątek, 17 marca 2017


MROCZNY
PIĄTEK

 

 

PRZEWIESZENIE – REMIGIUSZ MRÓZ

 

Zasada słabszej kontynuacji w przypadku Remigiusza Mroza absolutnie nie ma zastosowania. Komisarz Forst ponownie wysłany w Tatry. Górskie krajobrazy, zagadkowe morderstwa na szlaku i niebezpieczna gra mordercy. To wszystko w „Przewieszeniu”.  Zapraszam na recenzję!!!!

 

            Remigiusz Mróz, to wręcz Sulejman Wspaniały polskiej literatury.  Niczym turecki sułtan podbijający kolejne ziemie, tak on dzielnie podbił i sprawuje niezachwianą władzę na księgarskich półkach, blogach i vlogach ale przede wszystkim w sercach wielu czytelników. Nic nie wskazuje, aby miało się to zmienić, kolejne zaś pozycje szybko zajmują pierwsze miejsca na listach bestsellerów. Podobnie ma się sprawa w przypadku „Przewieszenia”.

 

 Opowieść rozpoczyna się od pogrzebu Olgi Szrebskiej. A sama sekta Dzieci Światłości ponownie daje o sobie znać. Opinię publiczną wstrząsa wiadomość o kolejnych mordach popełnianych na tatrzańskich szlakach. Z początku może wydawać się zbiegiem nieszczęśliwych wypadków. Szybko jednak okazuje się, że sprawa morderstwa na Giewoncie i obecne wydarzenia mają ze sobą ścisły związek. To do czego, dotarł Wiktor stanowi  zaledwie wierzchołek góry lodowej. Forst ponownie wyrusza w ślad za zabójcą. Chce nie tylko pomścić śmierć dziennikarki, lecz również zapobiec dalszym mordom. Natomiast morderca planuje wciągnąć komisarza do swojej diabelskiej gry. Ma stać się zasadniczym celem ataku psychopaty. Podczas śledztwa okazuje się wręcz, że to właśnie policjant staje się głównym podejrzanym i oskarżonym. Ponownie musi na własną rękę rozwiązać sprawę. Tym razem, może liczyć na pomoc, nikogo innego, jak swojego przełożonego Edmunda Osicy. Ten ostatni nie wierzy bowiem w winę swego podwładnego, jednak  niechętnie zgadza się na współpracę z nim. Teraz  już nikt nie może czuć się bezpiecznie, a oddech mordercy czuć za plecami. Może być wszędzie.

O ile w „Ekspozycji” górski krajobraz był jedynie w początkowej partii powieści, później akcja przenosiła się  poza granice kraju;  teraz wygląda to odwrotnie. Mniej mamy wydarzeń w mieście, np. w Krakowie czy Zakopanem,  przede wszystkim autor przeniósł nas na górskie szlaki. Poza  polskimi górami przenosimy się równie w Tatry  po stronie Słowackiej. Jest to pierwszy duży plus książki. Wielbiciele górskich wędrówek będą zachwyceni, mogąc w wyobraźni przenieść się w tamte krajobrazy, wędrować po Hali Gąsienicowej i innych popularnych trasach turystycznych, mijać kolejnych turystów. Mróz niezwykle plastyczny i realistyczny sposób roztacza przed nami obraz Tatr. Niejednokrotnie ma się wręcz ochotę tam przenieść.

Kolejny zdecydowany plus powieści, tak jak poprzednio, świetne dialogi i styl. Rozmowy toczone przez Forsta i Osicę, ich słowne potyczki i wzajemne złośliwości bawią do łez. Chociaż czuć w nich nutkę wzajemnej sympatii. Mało tego autor pokazuje przebieg wydarzeń z perspektywy psychopatycznego mordercy, co dodatkowo nadaje dodatkowej grozy. Czujemy się, jakby wszystko relacjonował psychopata. Dołożywszy jeszcze o narrację Wadraś – Hansem prowadząca śledztwo powstaje naprawdę istne szaleństwo. Książkę czyta się niezwykle szybko, mnie przebrnięcie przez ok. 460 stron zajęło trzy dni.  

Ponadto sama akcja nie zwalnia, lecz nabiera niewyobrażalnego wręcz rozpędu. O ile w przypadku „Ekspozycji” określiłem ją mianem rozpędzonej Formuły 1, w „Przewieszeniu” zostało dwukrotnie spotęgowane. Wszystko jest dynamiczne, płynne, niczego nie można być pewnym, gdyż zmienia się z strony na stronę. Mróz bawi się z czytelnikami, kiedy już mamy nadzieję, że Forst złapał przestępcę,  autor pokazuje nam, że byliśmy w błędzie.   Oddech mordercy czuć wręcz na własnej skórze, może on być każdym i wszędzie. Jest to człowiek o fenomenalnym wręcz umyśle, doskonale umie wtopić się w otoczenie. Nigdy nie popełnia błędów, a kolejne kroki są doskonale zaplanowane i tworzą całość jednej układanki.

Ta książka naprawdę potrafi straszyć, ci co czuli strach czytając poprzedni tom; tym razem również będą mieli dreszcze na ciele.

            Wreszcie nie mogę nie wspomnieć samych bohaterów. Remigiusz Mróz kreśli w „Przewieszeniu” szerszą ich charakterystykę. Dowiadujemy się między innymi o rodzinie Wiktora,  niechęci do ojca, pojawiają się dawny znajomy rodziców komisarza, poznajemy  związek z Agatą – córką Osicy. W „Ekspozycji” było tylko wspomnienie o romansie Forsta z Osicówną , teraz zaś dowiadujemy się dokładnie o  jego przebiegu . Natomiast on sam nadal jest złośliwy, wredny, mierzy się z nałogiem alkoholowym i tytoniowym. Coraz bardziej cierpi na ból głowy, musząc zażywać coraz większą ilość leków.  Wreszcie nadal uwypuklona została jego słabość do gum cynamonowych i zarozumiałość.

Nie wiem czemu, jednak czytając tę trylogię nieustannie przychodzi mi na myśl moja ukochana Chyłka, a jej zapach wręcz czuć w powietrzu. Dzieje się tak, może z powodu subtelnego przypominania przez autora o niej, raz wspominając kancelarię Żelazny & McVay, ale jeszcze bardziej wprowadzając postać Kormaka vel Kormaczyska, pomagającego Forstowi w zdobyciu potrzebnych wiadomości o monetach w gardle ofiar. Czytając, często czekałem, kiedy przyjedzie ona swoją X5 do Tatr. Szczególnie z ostatnich stron powieści, miałem wrażenie, iż bez jej pomocy się nie obędzie.

 

            Podsumowując „Przewieszenie” stanowi moim zdaniem nieodłączną część „Ekspozycji”, stąd nie polecam czytać go bez znajomości poprzedniego tomu. Myślę, że fani mocnych i krwistych kryminałów nie będą rozczarowani. Mamy tu naprawdę wszystko pościgi, gwałty, polowanie na ofiarę a wspomniawszy, że wszystkie te rzeczy same w sobie budzące w nas strach obserwujemy oczami psychopaty, powstaje prawdziwy majstersztyk. Osobiście bardziej podobała mi się „Ekspozycja”, jednak i tą pozycję mogę polecić z czystym sumieniem. To co chciałem dostałem, książka dosłownie paraliżuje i nie polecam zabierać się za nią w tzw. biegu, ponieważ możecie mieć problem z przerwaniem lektury. Dopiero teraz widzimy cały olbrzymi zakres zbrodni z Giewontu, która stanowiła wręcz preludium tylko do znacznie okropniejszych zbrodni.

            Ponadto Mróz trzyma poziom pod względem stylu i budowy powieści. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że fani Chyłki czy Forsta nie będą czuli się zawiedzeni. Samo zakończenie, jest iście Mrozowe, wszystko bowiem przewraca się o 360 stopni. A po przeczytaniu ostatniego zdania znów czułem się totalnie ogłupiony. Za to zresztą lubię tego autora.

Przyłączam się do osób ślących podziękowania, że powieść nie jest posiatkowana na co tom to kolejna zbrodnia, lecz mamy szansę obserwować jedną spójną sprawę; która to ma liczne odłogi, jeden mord pociąga kolejne. Dla mnie „Przewieszenie” plasuje się na półce moich ulubionych tytułów.

            Na koniec, jeśli uważacie, że wszystkie moje pochwały są przesadzone, to polecam lekturę trylogii z komisarzem Forstem.

 

Moja ocena 8/10

                                                       Źródło: Wydawnictwo Filia