Strony

niedziela, 30 września 2018

#1 SPOTKANIE Z KLASYKĄ - MAKBET WILLIAMA SZEKSPIRA VS. MACBETH JO NESBO.




Spotkanie z klasyką  to cykl, w którym będziemy bacznie przyglądać się tym najbardziej znanym perłom literatury polskiej i światowej, nieco z innego punktu widzenia, niż podczas szkolnych lekcji. Tym co będzie istotne, to oczywiście uniwersalizm, na który zwracam uwagę przy każdej książce. Ważne jest ponadczasowe przesłanie, cechy ludzkie tkwiące w każdym człowieku i jak kanon literacki potrafi niejednokrotnie celnie wstrzelić się z tym, z czym mamy do czynienia na co dzień. Zwykłe rozterki, bolączki i pragnienia będące w każdej duszy. Z drugiej strony w miarę możliwości będziemy tropić ciekawostki literackie związane z danym autorem, lub dziełem; jak również odniesienia do klasyki we współczesnej prozie. To co będziecie ze mną? Jeśli tak to zaczynamy!
         Na początek absolutny klasyk, jakim jest bez wątpienia Makbet Williama Szekspira, który zestawiony został z Macbethem Jo Nesbø. Oba poruszają problem pragnienia władzy, akceptacji ze strony ukochanej osoby, nawet za cenę wyrzeknięcia się samego siebie i stanięcia się potworem zdolnym do największej zbrodni.

 

Jeśli chodzi o samą fabułę to nie będę Wam jej przybliżać, ponieważ jak już wspomniałem wcześniej to klasyka, którą po prostu się zna, choćby ze szkolnej ławy. Również w przypadku norweskiego autora, nie ma większej potrzeby robić specjalnego streszczenia. Wystarczy wspomnieć, że Nesbø przeniósł akcję  angielskiego dramatu do współczesności, w okolice bardziej niezlokalizowanego miasta Capitol. Rządzi w nim mocno skorumpowana policja, a komendant jest drugą osobą po burmistrzu mającą w nim dość szeroką władzę. Stróże prawa czerpiący korzyści materialne od gangu narkotykowego, są na usługach bossów.  Stan ten zamierza zmienić nowy komendant Duncan, przejmujący stanowisko po ciszącym się złą sława Kennethecie. To on właśnie ma doprowadzić do rozbicia dwóch rywalizujących ze sobą gangów: Sweno i Hekate zw. Niewidzialną Ręką. Pierwszy z nich udaje się pokonać dzięki sprawnej akcji tytułowego Macbetha. Odtąd rozpoczyna się pęd mężczyzny po władzę, wspinanie się po kolejnych szczeblach kariery i wewnętrzna przemiana prawego i uczciwego komisarza w okrutnego mordercę.

 

Przede wszystkim należy zauważyć, że tytułowy Makbet Williama Szekspira jest postacią autentyczną, czyli żył naprawdę. Podobnie jak w utworze był szkockim władcą pokonanym w 1054 r przez Siwarda z Northumbrii w bitwie pod Dunsinann. Gdzie też w finale tragedii dramatopisarz przenosi akcję tragedii. Autor dzieła interesował się tym historycznym królem Szkocji, jednak na potrzeby dzieła wiele rzeczy mocno pozmieniał. Prawdziwy Makbet rzeczywiście pochodził z możnowładczej rodziny i był spokrewniony z królami tej krainy. Stąd też przeniesienie akcji przez Nesbø z zamku władcy na grunt komisariatu policji i kasyna jest w moim subiektywnym odczuciu odważnym zabiegiem, nadającym powieści nieco innego kolorytu.  Jednak sprowadzenie możnowładcy do człowieka wywodzącego się z ludu, o bolesnej przeszłości, w dzieciństwie wykorzystywanego seksualnie i doznającego krzywdy jakiej żadne dziecko nigdy nie powinno poznać, na pewno może sprawić, że poniekąd odległy od współczesnego czytelnika szekspirowski bohater stanie się bliższy i bardziej ludzki.  Norweg pokazuje w ten sposób, że bez względu na czasy w którym żyjemy po prostu pewne historie mogą przydarzyć się każdemu i każdy bez wyjątku z ofiary może stać się oprawcą, jeśli tylko pozwoli się ponieść gniewowi i własnym namiętnościom.

Podobnie jak u Szekpira, tak i u Nesbø podniesienie ręki na prawego i uczciwego człowieka, przełożonego, który w swym podwładnym pokłada wielkie nadzieje, może doprowadzić do stopniowego moralnego upadku. Makbet w obu tych opowieściach na początku historii i na końcu jest zupełnie inny, chociaż mam wrażenie jakoby Jo udało się utrzymać tytułowego bohatera od początku do końca na podobnym poziomie. W obu przypadkach poznajemy go jako osobę rycerską, odważną i niecofającą się przed największym niebezpieczeństwem, osobę zdolną stawić czoło wrogom zagrażającym mieszkańcom jego kraju. Wsławia się brawurową walką w której gromi przeciwnika i dzięki swej szlachetnej postawie zyskuje uznanie u Duncana króla i Duncana komendanta. Zarówno pierwszy jak i drugi nie zdają sobie sprawy, że przyjazd do domu Makbeta przyniesie śmierć, a gospodarz wejdzie na drogę zbrodni, z której już nie będzie miał odwrotu. Warto w tym miejscu odwołać się do prawdziwego, historycznego Makbeta, który różnił się od literackich następców. Jego dziad od strony matki, król Malcolm II bezprawnie wprowadził swego wnuka Duncana na tron, a sam Makbet jedynie zabił władcę – uzurpatora. O ile bez wątpienia możemy stwierdzić, że zarówno w angielskiej tragedii, jak i u norweskiego pisarza tytułowa postać jest człowiekiem okrutnym, tyranem i mordercą niewinnych; to w rzeczywistości  podczas rządów Makbeta panującego w latach 1040-1057 ukrócona została anarchia, a sama Szkocja rosła w siłę. Jego panowaniu położył kres najazd Malcolma – potomka Duncana- z siłami angielskimi, który obalił go z tronu. Z biegiem czasu król ten obrastał czarną legendą, którą na stałe utrwalił Szekspir w 1606 r.  Czytając natomiast Macbetha miałem wrażenie, jakoby Nesbø z jednej strony zachował interpretację swego poprzednika, z drugiej jednak starał znaleźć się w tym człowieku coś pozytywnego, może nawet nieco znaleźć usprawiedliwienie dla podejmowanych przez niego decyzji. Wszystkie dokonywane przez niego zbrodnie były kierowane nie chęcią posiadania nieograniczonej władzy, lecz miłości i pragnieniem uznania ze strony wybranki serca, pięknej lecz okrutnej Lady. Również ona sama u twórcy Harrego Hola ma nieco bardziej ludzkie oblicze. Z Makbetem łącza ją podobne przeżycia, a obecna jej postawa i siła wynika z tego, co przeżyła wcześniej. Pod maską okrutnej, bezwzględnej kobiety potrafiącej bez mrugnięcia okiem rozprawić się z przeciwnikami, ukrywa się matka przeżywającą dramat będący jej udziałem wiele lat wcześniej.

Muszę przyznać, że powieść Jo Nesbø zrobiła na mnie piorunujące wrażenie, przede wszystkim dzięki niezwykłej wręcz wierności względem oryginału. Zachowane zostały niemal dosłownie przytoczone kluczowe cytaty z dramatu, ważne sceny – nieraz trudne do oddania, rozwiązane zostały w dość ciekawy sposób. Mam tu na myśli przede wszystkim trzy czarownice występujące w tragedii, które w obecnej interpretacji przybrały dość nietypowe oblicze, podobnie rzecz ma się z Hekate, jak również z finałowym starciem Macbetha z Duffem. Autor właśnie wokół tych dwóch mężczyzn skupił swoją interpretację, czyniąc z nich przyjaciół mających podobne doświadczenia, znających się od dzieciństwa i wiedzących o sobie wszystko. Jeden doskonale zna naturę drugiego i właśnie kolejne zaszczyty Macbetha stają się dla jego dotychczasowego przyjaciela solą w oku. Dla mnie wbrew pozorom to ludzie podobni do siebie, tylko tyle że każdy z nich poszedł nieco inną drogą. O ile postać Makduffa u Szekspira jest całkowicie obojętna, to u Nesbø  bohater ten nabiera zdecydowanie więcej barw. Staje się  intrygując i również on będzie musiał przejść swoistą metamorfozę.

            Makbet to jedna z najkrwawszych tragedii Williama Szekspira i nic dziwnego zatem, że Nesbø znany z niemniej krwistych opowieści właśnie tą sztuką zainteresował się. Poza tym jest jeszcze powód dodatkowy, Norweg został zaproszony do „Projektu Szekspir”  powstałego w 2016 roku z okazji 400- lecia śmierci tego angielskiego dramatopisarza. Do współpracy zaproszono także, m.in. Margaret Atwood, Gillian Flynn, Jeanett Winterson. Każde z nich wybrało po jednym dramacie, mając go uwspółcześnić. Sam Jo przyznaje przy tym, że to co najbardziej zafascynowało go w Makbecie to właśnie wspomniany na początku we wprowadzeniu do cyklu uniwersalizm. Silny bohater z niezwykle mocno ugruntowanym kręgosłupem moralnym, jest jednocześnie słaby emocjonalnie, targany zgubną dla niego ambicja i wątpliwościami. To przede wszystkim opowieść – jak przyznaje autor, o dążeniu do władzy osadzona w ludzkim umyśle i tam właśnie mająca swój początek.  Dla mnie powieść Jo Nesbø jest świetnym uzupełnieniem dramatu Szekspira, poprzez zachowanie pierwotnej mroczności, tajemniczości i  posiadania poczucia nieuchronności spotkania się z przeznaczeniem. Dodatkowo wspomniane przez mnie dopowiedzenie o życiu głównych bohaterów sprawia, że stają się oni bliższymi sercu i mocno zapadającymi w pamięć. Norweski autor poszedł krok dalej dokonując również zmiany płci u niektórych szekspirowskich postaci. Na przykład Caithnes będącym jednym z panów szkockich, u Nesbø jest kobietą, funkcjonariuszką policji o dość ciekawym życiorysie i kluczową dla rozgrywającej się akcji powieści, do tego sama Hekate czyli królowa czarownic, tutaj staje się bossem gangu narkotykowego. O ile w przypadku Szekspira duszę Makbeta i Lady Makbet zatruwają przypowieści czarownic, podobnie dzieje się u Nesbø.
Polecam Macbetha nie tylko uczniom i nauczycielom, którzy akurat przerabiają tę tragedię, ale dosłownie każdemu. Obie książki uzupełniają się, natomiast powieść Jo Nesbø napisana przy tym pięknym językiem, pozwala lepiej, jakby na nowo odkrywać klasyczną sztukę Williama Szekspira



                                                   Źródło: www.legolas.pl



                                                      Źródło: Wydawnictwo Dolnośląskie

piątek, 21 września 2018

MROCZNY PIĄTEK: MIASTECZKO SALEM - STEPHEN KING, CZYLI POWRÓT DO KLASYCZNEJ OPOWIEŚCI O WAMPIRACH




Wydaje się, że wampiry są wszechobecne. Pojawiają się nie tylko na kartach powieści, ale podbiły też kino, zdobywając nieustannie coraz większe grono swoich wielbicieli. Nic dziwnego, bo krew to życie. O czym doskonale wiedzą książęta ciemności, czekający tylko na znalezienie ofiary, z której wypiją życiodajny napój. Śpią w trumnie, często mają po kilkaset lat; rekordziści zaś – do których bez wątpienia należy Kurt Barlow, przekroczyli nawet 2 tysiące lat. To starożytni władcy ziemi, podporządkowujący sobie ludzi do usługiwania im. Wszystkie wyżej wymienione cechy charakterystyczne tych krwiopijców, służą do budowania o nich legend mających być przestrogą. Wampiry pojawiają się w nich nie tylko jako cienie, upiory czy wilki, ale też uwodzicielscy amanci i wspaniali kochankowie. Są mitem, symbolem wcielonego Zła i antychrysta, nieujarzmionego potwora, z którym walka nie będzie należała do najłatwiejszych. W każdym razie wampiry wracają co pewien czas do naszej kultury i nieustannie silnie oddziaływają na naszą wyobraźnię. Po prostu czy tego chcemy, czy nie. Niestety z biegiem czasu, mam  wrażenie, że straciły one coś ze swojej przerażającej wampirycznej natury, zamiast twarzy hrabiego Draculi, przybierają oblicze Edwarda ze Zmierzchu, stając się przez to bardziej uczłowieczeni, a nieraz wręcz groteskowi. Zamiast straszyć i mrozić krew w żyłach, śmieszą, albo wywołują miłosne uniesienia serc u sporego grona nastolatek. Tym samym ów pierwotnych charakter podań o nich, jako element ostrzegawczy, absolutnie nie spełnia już swojej roli.

Jednak król grozy, Stephen King zrywa z tym współczesnym wyobrażeniem władców ciemności, na powrót wracając do klasycznych opowieści o nich.  Dlatego kiedy obecna popkultura staje się w pewnym momencie niezjadliwa, warto sięgnąć po nieco już stare, powstałe w 1975 roku i zaliczające się do pierwszych książek autora z Maine Miasteczko Salem. A na nowo poczujecie niepohamowany wampiryczny głód krwi.


Po dwudziestu pięciu latach do małego prowincjonalnego amerykańskiego miasteczka, Jerusalem, wraca znany pisarz Ben Mears. Wraz z przybyciem odżywają w nim dawne wspomnienia, związane przede wszystkim ze starym, stojącym na wzgórzu, wzbudzającym lęk i będący bohaterem licznych miejscowych anegdot, domem Marstenów. Budynek ten z powodu związanej z nim makabrycznej opowieści o Hubercie Marstenie, który przed swoją śmiercią w brutalny sposób zabił żonę, nieustannie wzbudza lęk w mieszkańcach Salem. W nim to również, sam Ben będąc jeszcze małym chłopcem przeżył zdarzenie, które na zawsze zapisało się w jego pamięci i nigdy nie pozwoliło o sobie zapomnieć. Niedługo po przyjeździe literata posesję tę zakupuje przybyły niedawno do miasta, Richard Straker i jego wspólnik Kurt Barlow. Tego ostatniego nikt jeszcze nie widział, nic o nim nie wie i nie zna nawet jego wyglądu. Sam natomiast Straker staje się nowym symbolem biznesu i człowiekiem potrafiącym rozkręcić dochodowy interes. Z przyjazdem całej trójki łączą się tajemnicze zaginięcia dzieci, a później również dorosłych. Dochodzi do coraz więcej przerażających incydentów, jak choćby przebicie psa na bramie miejscowego cmentarza. Coś złego dzieje się tutaj, ktoś o mrocznym obliczu czai się w lesie i krzakach, obserwując skrupulatnie swoje ofiary. Nad całą okolicą roztacza się ciemny cień, niemego świadka obecnych wydarzeń, stara rezydencja wysyła do Salem swoje złowrogie fluidy. Gdy zapada noc miasto znajduje się pod panowaniem prastarego zła.


Miasteczko Salem bez wątpienia jest swoistym hołdem złożonym przez Stephena Kinga największym twórcom horroru, czerpiąc nieco od każdego z nich po małej cegiełce, z których zbudował wspaniałą powieść mrożącą krew w żyłach. Możecie tu odnaleźć pewne analogie nie tylko do nieśmiertelnego Draculi, ale również do Wiecznie Żywych H.P. Lovecrafta, czy motywów nawiedzonego domu Shirley Jackson. Sam Kurt Barlow ma swoiste libertyńskie podejście do świata i ludzi. Nie stroni od wykorzystywania dzieci do swoich planów podbicia małego miasteczka w stanie Maine, nie gardząc jednocześnie przy tym dorosłymi. Uwielbia zabawę z ludźmi przybierającą za każdym razem makabryczny charakter, im bardziej robi się krwawo i strasznie, tym owa partia szachów – jak nazywa  zmierzenie się z grupą śmiałków, która postanowiła stawić mu opór, staje się dla niego coraz ciekawsza. To istota całkowicie wyzuta z jakichkolwiek emocji, lecz kierująca się jedynie pragnieniem zaspokojenia głodu krwi, odwieczną chęcią sprawowania rządów nad swymi poddanymi i rozsyłania ich – jako Wiecznie Żywych w charakterze posłańców śmierci, dostarczających mu kolejnych ofiar powiększających jego świtę. Gdy zapada zmierzch ruszają na swe łowy. Nieustannie obserwuje przy tymi ich działania, a w razie potrzeby pokazuje już nie swe pozornie ciepłe oblicze, lecz twarz sadysty pełną nienawiści do tego, który ośmielił się mu nie podporządkować. Jego znalezienie się w Salem to swoisty ukłon Kinga w stronę Brama Strokera i przybycia władcy Pensylwanii do londyńskiego metropolii. Salem staje się teraz dla Barlowa nowym domem, a mieszkające tam od kilkudziesięciu lat zło jest swoistym sprzymierzeńcem dostarczającym mu bezpiecznego schronienia. Tak samo jego zamieszkanie w nawiedzonym domu na wzgórzu, w domu który żyje i emanuje swą złowrogą aurą jest doskonałą okazją do znalezienia spokojnego mieszkania, z dala od ludzkich spojrzeń i nieproszonych gości. Kurt Barlow jest starożytnym potworem, mającym już w czasach pierwszych chrześcijan, sędziwy wiek. Wywodzi się z ery przed człowiekiem, a jednak nieustannie ciągnie go w stronę ludzi i wcale nie ma ochoty odpędzać się od nich. Wręcz przeciwnie, dąży do zbudowania własnego swoistego królestwa, w którym wszyscy jego poddani będą wiernymi sługami spełniającymi każde swego pana.


Stephen King w Miasteczku Salem udowodnił, że słusznie należy do niego określenie Króla Grozy. Znaleźć w nim można wszystkie te elementy, które tak silnie oddziaływają na wyobraźnię. Krwiożerczy potwór, który wywołuje pierwotny strach przez złem czającym się w nocy za oknem i za wszelką cenę pragnącym otrzymać zaproszenie do naszego życia; nawiedzony dom w którym niemal każda rzecz znajduje się na usługach demona i odstrasza już swym wyglądem przybyszów do udawania się w jego rejony. Do tego samo Salem, będącym skrótem od Jerusalem to przytyk w stronę czułego punktu ludzkości, do którego co pewien czas wraz z rozwojem akcji autor wbija kolejne szpile. Równocześnie puszcza on oko do historii, udowadniając poniekąd, że zataczające się koło dziejowe, w którym od początku naznaczone jest gniewem i nienawiścią staje się narzędziem prowadzącym prastare zło do triumfu. Tak jest za każdym razem, gdy człowiek zaczyna wędrować w swe najmroczniejsze zakamarki duszy, dając się ponieść namiętności, niechęci, wrogości do drugiej osoby, czy drzemiącym w nim chęci odwetu. King udowadnia, że tylko silna i mocna wiara, nie sprowadzana tylko do recytowania  tych samych formułek, jest tarczą i bronią zdolną pokonać Zło. Za każdym razem, kiedy tylko damy się ponieść zwątpieniu, wówczas ciemna strona ludzkiej natury odezwie się i przebudzi do życia, siejąc wokół siebie pustkę i zniszczenie.


Polecam.

Moja ocena 8/10
 
                                              Źródło: Wydawnictwo Prószyński i S-ka

sobota, 15 września 2018

KRÓTKA WYMIANA OGNIA, ZYTA RUDZKA


Czasami jedno przypadkowe spotkanie, czy jedno przypadkiem usłyszane słowo, zmusza do głębszej refleksji. Do spojrzenia na to, czego się boimy i stanięcia z naszym lękiem oko w oko. Stanowi okazję do powrotu do bolesnej przeszłości i wielu pytań, na które nigdy nie uzyskało się odpowiedzi.  Wspomnień  o matce z którą nigdy nie miało się większego kontaktu, ponownego wyrażenia względem niej żalów i na nowo usłyszenie, jakby z jej ust nowej porcji wypominek. Słów, które niegdyś tak bardzo wbiły się do pamięci, że mimo upływu lat, są  tam nieustannie obecne i żywe. Refleksja ta, może niejednokrotnie doprowadzić do bardzo ciekawego wniosku, że z tą z którą unikało się spotkań i rozmów, ma się tak wiele wspólnego.
         Zyta Rudzka w swojej najnowszej powieści Krótka wymiana ognia przedstawia obraz dwóch kobiet, które nigdy nie potrafiły rozmawiać ze sobą, wypowiadane przez nie słowa były niczym strzały mające, ugodzić przeciwnika, a ich losy ściśle powiązane zostały z trudną historią Polski.


Roma ma sześćdziesiąt dziewięć lat, jest poetką przeżywającą rozstanie z mężem – który odszedł do młodszej kochanki, i zniknięcie z jej życia córki, Zuzanny - chcącej żyć z dala od rodzinnego domu.  Cierpi  nie tylko z tych dwóch powodów, lecz również nie potrafi pogodzić się z upływającym czasem i własną starością. Wraca  myślami do czasów swojej młodości i do trudnej relacji z matką.


Historia dwóch kobiet, niby bardzo podobnych do siebie, lecz nie potrafiących odnaleźć drogi do porozumienia. Opowieść o matce i córce, których pragnienia były identyczne i obu przyszło przeżywać lata swojej młodości w trudnym okresie dziejowym. Matka nigdy nie potrafiła zapomnieć o swojej wielkiej miłości, którą przyniosła jej wojna, aby potem ją zabrać. Nigdy więcej już nie spotkała mężczyzny swego życia i nie ujawniła, kto naprawdę jest ojcem jej córki, prawowity mąż czy człowiek o imieniu Walter zebrany od niej przez wojenną zawieruchę. Jedyną powiernicą  stała się dla niej studzianka, w której nieustannie rozbrzmiewał głos kobiety zadający każdego dnia wiele  pytań i rozmawiający ze starą studnią, niczym z najlepszą przyjaciółką. To w niej ukryła swoje największe sekrety i wspomnienia.  Roma natomiast przeżywała okres największego porywu serca podczas wydarzeń 1968 roku i wówczas to również straciła ukochanego mężczyznę. Potem już tylko wdawała się w serię dłuższych bądź krótszych romansów, miała bardziej udane związki i takie, które bez chwili wahania mogła zaliczyć do życiowych katastrof. Obecnie natomiast najgorszym upokorzeniem stało się dla niej opuszczenie przez wiarołomnego małżonka, który zaczął budować rodzinę z inną kobietę i tęsknotą za córką niewidzianą od lat. We wspomnieniach wraca myślami do własnej przeszłości, aby na nowo poniekąd przeżyć wszystko, to co wydarzyło się w jej życiu. Wówczas  okazuje się, że literatka  podobnie zachowała się w stosunku do własnej matki, jak teraz zachowuje się wobec niej Zuzanna. Tyle tyko, że ona własnego dziecka nigdy nie krytykowała, podczas gdy jej rodzicielka robiła to przy każdej najmniejszej okazji. Teraz zaś sama będąc osoba w starszym wieku i zbliżając się do  schyłku życia robi rozliczenie ze swoich błędów, które  powiela również obecnie.  Jak niegdyś, tak i dziś przywiązuje dużą wagę do własnej seksualności, erotycznych marzeń i dalej pragnie znajdować się w męskich ramionach – nawet kochanka dużo młodszego od niej. Dopiero wówczas czuje się kobietą spełnioną i atrakcyjną. Z drugiej natomiast strony, jest świadoma, że oszukuje samą siebie i od zawsze najbardziej bała się samej siebie. Z tego właśnie powodu w jej domu nie ma luster, aby nie musiała patrzeć na zmieniające się z wiekiem ciało. Wcześniej młode i jędrne, dziś pomarszczone. Przy każdej takiej konfrontacji wracają do niej słowa matki, zarzucającej jej zbyt duże przywiązywanie uwagi do własnego wyglądu i nie umiejętność pogodzenia się z własnym wiekiem i przemijalnością.  


 Zyta Rudzka stworzyła niesamowitą, pełną uroku, słodko-gorzką opowieść o trzech pokoleniach kobiet, których losy mimo różnicy w ich wykształceniu, stylu życia, pasji są niezwykle podobne i powtarzające się. Mimo niezbyt dużych rozmiarów książka stanowi rodzinną sagę, a jednocześnie przytyk autorki do odnoszących wielki sukces w popkulturze  historii pokoleniowych, z których poza cienką warstwą emocjonalną, nie wynika nic więcej. Brak w nich pewnego uniwersalizmu, zmierzenia się z problemami ludzi znajdujących się na różnych etapach życiowych i niosących ciężki bagaż własnych doświadczeń. Akcja powieści rozgrywa się na przestrzeni siedemdziesięciu lat pokazując, jak trudna  historia Polski tego okresu odcisnęła w wielu rodzinach trwałe piętno, pozostawiając po sobie wiele niezagojonych ran. Pisarka prowadzi narrację dwutorowo na przemiennie przedstawiając sylwetki dwóch głównych bohaterek powieści, tym samym ważniejsza od Romy ze współczesności, staje się Roma z przeszłości i jej matka. Ta ostatnia była prostą kobietą, która nigdy nie pogodziła się z wyrokami losu, żyjącą nieustannie w przeszłości i rozpamiętywaniu wojennych przeżyć. Strach przed okupantem z tamtych lat, był ciągle żywy w jej umyśle i pamięci, a niespełnione uczucie niczym zadra na zawsze pozostało w sercu seniorki utrudniając  okazanie miłości córce. Przeżywając własne dni na wsi, gdzie nieodłączoną towarzyszką stała się dla niej studzianka i rzeka Mokra, nie potrafiła zrozumieć i zaakceptować stylu życia córki, tak jak teraz Roma nie rozumie wyborów podejmowanych przez jej dziecko. Tym samym zamykając pewnego rodzaju pokoleniowy łańcuch doświadczeń. Poetka mając duszę artystyczną – tak samo, jak Zuzanna będąca muzykiem; w poszukiwaniu ciepła, którego nigdy nie zaznała w rodzinny domu, szukała go w kolejnych związkach z mężczyznami. Często przypadkowymi, pojawiającymi się nagle w jej życiu i nagle z niego odchodzącymi. Ten aspekt osobiście zaś odczytuję nie tylko, jako poszukiwanie miłości, której nie zaznała w rodzinny domu, ale również pewnego rodzaju próbę samo dowartościowania się, zaspokojenie potrzeby spełnienia i też pewnego rodzaju obraz powtarzania przez córkę błędów matki z jej młodości. Obie miały obsesyjną wręcz potrzebę zaspokojenia potrzeb seksualnych, z jednej strony graniczące wręcz z nimfomanią; z drugiej jednak – do czego osobiście bardziej bym się przychylał, będąc nieszczęśliwym w życiu rozpaczliwie poszukiwały utraconego przed laty szczęścia. Roma seniorka, mimo że  również nigdy nie potrafiła okazać swego przywiązania do rodzicielki, w naturalny sposób domyka losy matki. Powtarzając na koniec nawet jej nawyki, jak choćby rozmowy ze studnią, czy używając podobnych zwrotów. Ciekawe natomiast jest trzecie pokolenie, które ucieka jakby przed wiszącą nad jej rodziną klątwą samotności.  Nawet będąc w  małżeństwie i posiadając dzieci, boi się podzielić  losy matki i babki. Próbując bronić się przed fatum, ucieka za granice. Wierzy, że będąc daleko od rodzinnego domu – tak jak wcześniej myślała Roma, uniknie cierpienia będącego udziałem kobiet z jej rodziny. Nie wie jednak, że im bardziej próbuje się uciec od własnego losu, tym bardziej się do niego zbliża. Dopiero po śmierci widać najlepiej, jak samemu stanowiło się nierozłączne ogniwo w łańcuchu przeznaczenia, cała konfrontacja z przeszłością matki stanowi nieodłączny element pokazujący niczym w zwierciadle, że córka de facto niewiele różni się od swojej matki. A od przeznaczenia nie ma ucieczki, to ono bowiem często pisze koleje ludzkiego życia. A historia często lubi się powtarzać.  Wcześniej bądź później wróci się do rodzinnego miejsca domykając w nim pokoleniowe dzieje, które znów będą toczyć się w kolejnym pokoleniu powielającym znów te same błędy i mające te same pragnienia.


Krótka wymiana ognia to moje pierwsze spotkanie z twórczością wielokrotnie nagradzanej pisarki i dramatopisarki, które mnie oczarowało i pozostawiło głód na więcej. Przede wszystkim Rudzka ujęła mnie samą formą powieści, pokazująca jej doskonały warsztat pisarski. Używa krótkich zdań, trafnie oddających emocje, przeżycia i myśli bohaterki, stanowiąc jednocześnie doskonały do nich komentarz. Stanowią one właśnie, jakby swoistego rodzaju trafnie oddające do siebie nawzajem strzały z broni palnej. Pełno w nich pretensji, złości na swój los i niechęci do adresata. Kolejno następujące po sobie wydarzenia pokazywane są w porządku achronologicznym, nie mając pozornie tylko z sobą żadnego związku, jednak wszystkie razem złączone stanowią niezwykle przejmujący i dający wiele do myślenia czytelnikowi, obraz nas samych. Oczywiście obraz Romy i jej matki jest mocno przekoślawiony, jednak niezwykle trafnie przedstawiający niczym w krzywym zwierciadle nas samych. Zyta Rudzka dzięki temu stworzyła uniwersalną opowieść, w której każdy może odnaleźć coś dla siebie. Historia ta niepokoi i po przeczytaniu zostawia wiele pytań, na które trzeba będzie szukać odpowiedzi.


Ja natomiast nieustannie dziś słyszę odgłos wydobywający się ze studzianki, wołający „córucha barbelucha” i „mamulka”.


Polecam,
Moja ocena 8/10

                                                 Źródło: Grupa Wydawnicza Foksal

piątek, 7 września 2018

MROCZNY PIĄTEK: KREDZIARZ C.J. TUDOR

 

MROCZNY
PIĄTEK


KREDZIARZ – C.J. TUDOR.

Dziecięce zabawy przybierają przeróżne formy, począwszy od tych zupełnie prostych i standardowych, skończywszy na trudnych do zrozumienia, dla znajdujących się poza paczką. W przypadku ostatnich niejednokrotnie potrzebna jest znajomość znaczenia sekretnych kodów, którymi posługują się członkowie grupy. Raz mogą przekazywać sobie informacje za pomocą własnego slangu, albo przesyłając do siebie różnego rodzaju rysunki, pełniące rolę konkretnych komunikatów. Zostawiają je na przykład na chodniku przed domem, albo przerzucają przez płot do ogrodu. W każdym razie zawsze oznaczają potrzebę zjawienia się w określonym miejscu o oznaczonej porze. I chociaż same w sobie są całkowicie niewinne, to jednak mogą sprowadzić na dzieci poważne kłopoty.
         C. J. Tudor w Kredziarzu przedstawia piątkę nastolatków, którzy za sprawą zbiegu różnych okoliczności, znaleźli się w samym sercu koszmaru powracającego do nich obecnie po latach.


Ed, Hoppo , Gav, Micky i Nicky to przyjaciele ze szkolnego podwórka, znali się od zawsze, razem się wychowywali i mimo pojawiających się między nimi wielu animozji, spędzali wspólnie każdą wolną chwilę. Mieli wspólny system porozumiewania się za pomocą malowideł wykonanych kredą, niezrozumiały dla innych, lecz niezwykle czytelny dla adresata. To właśnie podczas jednej ze zbiórek paczki i wędrówki po lesie, w którym rozbiło się wesołe miasteczko, przypadkowo trafili na makabryczny widok ciała dziewczynki okaleczonej żelaznym kołem. Wtedy  niewinna zabawa szybko zaczęła ściągać na nich mnożące  kłopoty, a senne dotąd Anderbury wstrząsane było kolejnymi falami skandali i następujących po sobie zgonów jego mieszkańców. Trzydzieści lat później,  dwunastolatkowie stali się  dorosłymi mężczyznami o odmiennych doświadczeniach życiowych i nadal bardziej już z przyzwyczajenia, niż z potrzeby serca, utrzymują ze sobą kontakt.  Gdy Ed otrzymuje  list z kawałkiem kredy dawne wspomnienia odżywają  i wie, że przesyłka zapowiada zbliżające się niebezpieczeństwo, a gra sprzed lat nigdy się nie skończyła, teraz zaś na nowo będzie kontynuowana.


Kredziarz stanowi najlepszy przykład tego co często mówię, że powoływanie się na Stephena Kinga w celu zarobienia na książce dużych pieniędzy,  przynosi mocne rozczarowanie. Król może być tylko jeden, nie ma oraz szybko nie będzie drugiego Kinga czy Nesbø. Już samo przywołanie tych dwóch pisarzy w zamieszczonych rekomendacjach, jest przykładem pomyłki. Reprezentują bowiem dwa różne gatunki. Powieści Tudor daleko jeszcze do stylu autora z Maine. Przede wszystkim, zamieszczone w niej elementy paranormalne są zbyt skromne i w zbyt małej ilości, by zbudować horror, z drugiej strony wymakają się historiom opowiadanym przez norweskiego kryminalistę. Bardziej mamy styk dwóch rodzajów grozy, horroru i thrillera psychologicznego. Przy czym osobiście bardziej skłaniałbym się do tego drugiego. Opowiada historię piątki nastolatków należących do jednej paczki, pokazując ich sylwetki z dwóch okresów czasowych: z roku 1986 i 2016. Obecne wybory, postawy i niechęć reszty do jednego z byłych kumpli wynika nieodłącznie z tego, co działo się „wtedy”. Kolejne rozdziały z teraźniejszości mają za zadanie wprowadzić nas do wydarzeń przeszłości. Z każdą następną odsłoną jawią się bohaterowie o bardzo mocnym i złożonym charakterze, trudno jest ostatecznie stwierdzić, których z nich jest pozytywny, a kogo lepiej unikać. Stopniowo odsłaniają swoją twarz i tym samym obserwujemy na pozór tylko senne prowincjonalne miasteczko. Każdy z jego mieszkańców, nie tylko piątka głównych bohaterów, posiada swoje sekrety, które w chwili ujrzenia światła dziennego, ściągają na resztę kłopoty. Anderbury przede wszystkim jest silnie zantagonizowane, pełno w nim przemilczeń, niedopowiedzianych zdań, a już od najmłodszych lat jego obywatele przekonują o rządzącym w nim prawie silniejszego i wszechobecnej przemocy. Wszelkie konflikty rozwiązuje się drogą siłową, a ten co nie potrafi się obronić uznawany jest za mięczaka. To tutejsza społeczność dyktuje ,co mieści się w powszechnie uznanych normach, a co je przekracza.  Nic więc dziwnego, że obecni czterdziestolatkowi mają poważne kłopoty egzystencjonalne i obecnie znajdują się w niezbyt ciekawej sytuacji. Jeden  jest alkoholikiem, drugi po wypadku samochodowym skazany został na wózek inwalidzki. Wszyscy oni mają problem z budowaniem trwałych relacji, a przeszłość nadal obecna jest w „teraz”. Ich sytuacja i złamane życiorysy są wynikiem wyrzutów sumienia i ciągle obecnych w ich pamięci wspomnień. To co wydarzyło się „kiedyś” wywiera nieodłączny wpływ i rządzi tym, co ma miejsce „teraz”.  Nawet dawna dziecięca zabawa powracająca do nich, niczym bumerang nie sprawia im przyjemności, lecz widzą w niej makabrycznego posła zwiastującego rychłe katastrofy, które ponownie zburzą spokój miasta. Za każdym bowiem razem, gdy zauważali nowe rysunki kredowych ludzików, niedługo potem dochodziło do nieszczęścia i czyjeś śmierci. W ten sposób Tudor tworzy niezwykle wciągającą powieść psychologiczną rozgrywającą się na granicy snu i jawy, rzeczywistości i nierzeczywistości, stawiając jednocześnie pytanie na ile można ufać własnym zmysłom, a na ile wszystko co widzimy, może być tylko wynikiem zszarganych nerwów albo wytworem naszego umysłu. Jednak wszystko to, co kiedyś złego uczyniliśmy, wróci do nas nawet po wielu latach. Karma bowiem zawsze powraca, odpłacając tym na co się zasłużyło. Nagrodą za dobro, karą za zło.


Kredziarz stanowi literacki debiut brytyjskiej pisarki, który mimo mojej wcześniejszej krytycznej uwagi, oczywiście uważam za bardzo udany. Napisany jest prostym językiem, pozwalającym na szybkie czytanie powieści, która bez wątpienia wciąga już od pierwszej strony. Mamy w nim nieustannie obecną atmosferę duszności, osaczenia i niepewności tego, co przyniesie jutro. Poznając miejscowych poczucie zagrożenia ciągle wzrasta, aż do osiągnięcia apogeum. Autorka wchodzi w umysł i serce swoich postaci, jednak nie pokazuje ich  czytelnikowi takimi jakimi są, ale takimi, jakimi postrzega ich Ed Adams – będący narratorem i przewodnikiem po swoim mrocznym i przerażającym świecie.  Od pytania kto zabił, znacznie ważniejsze staje się pytanie co doprowadziło do obecnej, opłakanej wręcz sytuacji piątki przyjaciół i co doprowadziło do zerwania łączącej ich sympatii. Życie Anderbury wciąga do tego stopnia, że zapominamy o samym morderstwie. Pierwotny  wątek  wraca w zakończeniu stanowiącym zgrabne domknięcie całości. Nie mniej jednak to wydarzenia z 1986 roku były dla mnie o wiele bardziej intrygujące i ciekawsze od tego, co dzieje się obecnie. Jednak oba okresy są potrzebne do pokazania przede wszystkim skutków nieodpowiedzialnych i nieprzemyślanych słów, czy czynów. Jedno błahe zdanie może pociągnąć lawinę poważnych konsekwencji, od których już nie będzie odwrotu. I nawet żywiony poniewczasie żal nic już nie zmieni. Na koniec muszę niestety stwierdzić, że poważnym minusem Kredziarza jest zdominowanie go przez wątek psychologiczno-społeczny, a sama zagadka kryminalna stanowi dla niego jedynie tło, a nie wysuwa się na plan pierwszy – czego pierwotnie można byłoby oczekiwać.


Polecam,

Moja ocena 6/10
 
                                                  Źródło: Wydawnictwo Czarna Owca